Dni mijały, luty przeszedł
w marzec, śnieg zaczynał zmieniać się w błotnistą ciapę.
Każdy nowy dzień przynosił
rutynę, która coraz bardziej wpędzała mnie w naprawdę czarne, złe miejsce.
Posiłki u boku Voldemorta smakowały jak papier ścierny, wykonywanie zadań wbrew
sobie odbierało resztki mojej godności, torturowanie ludzi zabijało powoli moją
duszę… a wieczorem czekało mnie jedynie powolne umieranie w samotności, walka o
każdy oddech. I tak codziennie, bez końca, jak w pieprzonym kole.
Draco nie było. Od kiedy
pożegnał się ze mną przed misją prawie miesiąc temu, nie widziałam go ani razu.
Zabrał ze sobą światło, nadzieję, bez których moja psychika podupadała z każdą
sekundą coraz bardziej. Gdy czułam, że jestem na skraju, że już więcej nie dam
rady, uratowała mnie nagła, niespodziewana informacja, że żyje i ma się dobrze.
Dopiero wtedy poczułam, że jestem w stanie wziąć głębszy oddech, odnaleźć
ledwie tlącą iskrę nadziei i walczyć o jutro.
Żył, dlatego trzymałam się
również ja.
Walczyłam.
Codziennie umierałam i
rodziłam się na nowo. Codziennie słabsza i jednocześnie, jakimś sposobem
silniejsza. Dla niego, dla przyjaciół.
Pamiętałam o złożonej
obietnicy i choć nie byłam do niej pozytywnie nastawiona, postanowiłam
spróbować. Szukałam w sobie jakichkolwiek wskazówek jak się do tego
przygotować, od czego zacząć, jednak moje wspomnienia były jedną, wielką,
czarną tablicą. Po tygodniu prób, gdy zaczęłam podejmować decyzję o rezygnacji
poczułam, że coś się zmieniło - moje ciało wykonało polecenie z paro sekundowym
opóźnieniem. Całe zajście trwało na tyle krótko, że nikt inny tego nie
zauważył, ale ja miałam ochotę skakać z radości. Choć moja twarz wyrażała
skrajne znudzenie, to wewnętrznie wiwatowałam. W moje serce została tchnięta
kolejna dawka nadziei.
Od tamtego momentu zaczęłam
poświęcać swojemu zadaniu jeszcze więcej uwagi, - gdy byłam sama, dużo
medytowałam i odpoczywałam, a przy Voldemorcie wykorzystywałam każdą wolniejszą
chwilę, gdy nie patrzył.
Po trzech tygodniach
wysiłków potrafiłam niemal całkowicie oprzeć się zaklęciu. Byłam
przeszczęśliwa, jednak nie spodziewałam się, że jego natężenie będzie tak
bardzo dawać mi się we znaki. Po całym dniu wchłaniania magii czułam, jak jej
moc buzuje we mnie, próbuje wydostać się na zewnątrz, dlatego wieczorami, gdy
nikt nie patrzył, wpuszczałam ją w różne przedmioty, znajdujące się w moim
pokoju.
Takim sposobem odzyskałam
władzę nad własnym ciałem.
Pierwsze dni wolności
wymagały ode mnie niewiarygodnej ilości energii i skupienia. Musiałam
jednocześnie wchłaniać zaklęcie, udawać, że nic się nie zmieniło… wykonywać
polecenia. To chyba było najgorsze. Wciąż byłam posłuszna, wciąż robiłam co mi
każe… wciąż raniłam ludzi.
Jedynym, marnym, pocieszeniem był fakt, że nie kazał nikogo zabijać.
Jedynym, marnym, pocieszeniem był fakt, że nie kazał nikogo zabijać.
Czułam się trochę oszukana.
Myślałam, że gdy uwolnię się spod działania klątwy, będzie mi lżej. Nawet jeśli
tak było, trwało chwilę tak ulotną,że nawet nie potrafię jej przywołać w
pamięci.
Prawda była taka, że zaczęłam nienawidzić się jeszcze bardziej. Nienawidziłam tego, że jestem świadoma, a wciąż wykonuję jego polecenia. Byłam wolna, a jednak wciąż można było nazwać mnie marionetką.
Prawda była taka, że zaczęłam nienawidzić się jeszcze bardziej. Nienawidziłam tego, że jestem świadoma, a wciąż wykonuję jego polecenia. Byłam wolna, a jednak wciąż można było nazwać mnie marionetką.
Byłam gorsza niż wcześniej
- teraz mogłam o sobie decydować.
Żeby nie zwariować,
zaczęłam tworzyć w głowie listę pozytywów wynikających z obecnej sytuacji. Nie
było ich oczywiście dużo, ale każdy pozwalał mi na trzymanie się w jako takim
pionie.
Jednym z plusów wolności
była możliwość manipulowania nauką Voldemorta. Zgodnie z poleceniami,
próbowałam nauczyć kochanego tatusia sztuki odbierania magii, choć
zdarzało mi się podawać błędne wskazówki. Przekonany o swojej nieomylności i
władzy nade mną, niczego nie podejrzewał, a mi udawało się choć trochę oddalać
nieuniknione.
*
Po kolejnych paru dniach
poczułam się nieco pewniej i zaczęłam powoli obmyślać plan działania, ucieczki.
W moim nieco szalonym już umyśle, zaczęły się rodzić coraz to nowe pomysły, a
każdy gorszy był od poprzedniego. Zapomniałam jednak wszystkie, pod wpływem
informacji, które usłyszałam podczas jednego ze spotkań.
Na jednej z większych
narad, śmierciożercy złożyli sprawozdanie, że Harry z Ronem niemal zostali
złapani w domu Luny Lovegood. Nie mogłam pojąć czego, na Merlina, tam szukali?!
Moje serce zaczęło bić z zawrotną szybkością i mogłabym się założyć,że mój
wyraz twarzy był zbyt zszokowany, jak na osobę będąca pod wpływem imperiusa.
Szczęśliwie, w tym samym momencie uwaga wszystkich skupiła się na Bellatrix
Lestrange, która zaczęła się dziwnie zachowywać - krzyknęła i zgięła się w
pół.
Obserwowałam ją razem z
innymi, jednak zupełnie nie rozumiałam tego, co widzę. W głowie cały czas
analizowałam usłyszane informacje, więc dopiero po chwili dotarło do mnie, co
mam przed oczami.
Czy naprawdę jej dłonie układały się na sporym, okrągłym brzuchu? Gdy zrozumiałam, co to oznacza, zmroziło mi krew w żyłach. Poczułam się, jakby ktoś wylał mi na głowę kubeł zimnej wody. Jeśli wcześniej byłam zdziwiona… to w tym momencie miałam atak serca. Wszystko, co dotychczas usłyszałam, czego się dowiedziałam, planowałam, chwilowo straciło na znaczeniu.
Czy naprawdę jej dłonie układały się na sporym, okrągłym brzuchu? Gdy zrozumiałam, co to oznacza, zmroziło mi krew w żyłach. Poczułam się, jakby ktoś wylał mi na głowę kubeł zimnej wody. Jeśli wcześniej byłam zdziwiona… to w tym momencie miałam atak serca. Wszystko, co dotychczas usłyszałam, czego się dowiedziałam, planowałam, chwilowo straciło na znaczeniu.
Bellatrix była w ciąży. W
ciąży! W dodatku zaawansowanej! Na domiar wszystkiego, skrzywiona mina Rudolfa
jasno wskazywała, że nie miał z tym nic wspólnego. Więc kto…?
Zrobiło mi się słabo i
niedobrze jednocześnie.
Nie mogłam uwierzyć, że nie
zauważyłam niczego wcześniej, ale z drugiej strony, nie było czemu się dziwić.
Gdy torturowała mnie prawie dwa miesiące temu, moja uwaga skupiona była na
czymś zupełnie innym… Z kolei teraz byłam albo przy Voldemorcie, albo we
własnym pokoju - w obydwu przypadkach, obecność Bellatrix była pomijana.
Byłam pewna, że moja twarz
wyglądała jeszcze bardziej podejrzanie niż wcześniej i w końcu dotarło do mnie,
że muszę się opanować. Potrzepałam głową, żeby się otrzeźwic. Zamarłam
przekonana, że przez moment widziałam skupiony na mnie wzrok Yaxleya jednak,
gdy spojrzałam kolejny raz, obserwował Bellatrix, jak wszyscy inni.
Zacisnęłam zęby, z
postanowieniem, że wezmę się w garść. Nie potrafiłam.
Do końca dnia nie mogłam
dojść do siebie. Jadłam, kąpałam się, kładłam spać roztrzęsiona. Nie mogłam
zrozumieć, jak do tego doszło? Na co liczył Voldemort? Nie miałam pojęcia.
Jedynym, co wtedy czułam, było obrzydzenie, niechęć i bezgraniczny żal w
stosunku do tego nienarodzonego, niewinnego dziecka. Współczułam mu czasu i
rodziny, w jakiej przyjdzie mu się urodzić.
*
Dziecko przyszło na świat
pod koniec marca tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego ósmego roku.
Dziewczynka. Ze względu na swoją płeć została wzgardzona przez naszego
wspólnego ojca i porzucona przez zawiedzioną matkę. Maleństwo, którym
początkowo zajęła się Narcyza Malfoy i nadała imię Delphini. Tyle wiedziałam.
Nie chciałam jej poznać,
nie chciałam widzieć - nikt tego zresztą nie zaproponował. Wciąż byłam tylko
kukiełką, trzymaną pod działaniem zaklęcia imperius, niezdolną do okazywania
własnej woli.
Bellatrix wróciła “do
żywych” bardzo szybko i natychmiast pokazała, że wciąż jest równie szalona, co
przed porodem. Namiętnie korzystała ze swojej rzekomej przewagi nade mną,
dogryzała mi, podszczypywała, niezmiennie wystawiała moją cierpliwość na
próbę.
*
Po narodzinach Dephini,
atmosfera w Malfoy Manor stała się jeszcze gorsza. Voldemort przesiadywał coraz
więcej w swoich komnatach, a choć jego sługusy drżały ze strachu, dla mnie był
to cza względnej wolności. Chwilowo mogłam odetchnąć z ulgą - nie byłam
zmuszana do tortur, krzywdzenia innych ludzi. Skupiłam się na pochłanianiu
magii oraz zbieraniu jak największej ilości informacji.
Raz czy dwa zobaczyłam
Blaise’a, który obserwował mnie uważnie, ale nie zrobił żadnego gestu w moim
kierunku. Nie mógł, rozumiałam to, a jednak bolało.
Śmierciożercy pojawiali się
i znikali z raportami, a Voldemort z każdym kolejnym dniem robił się coraz
bardziej niespokojny.
Draco wciąż nie wracał.
Draco wciąż nie wracał.
*
Marzec zamienił się w
kwiecień, który w mgnieniu oka również chylił się ku końcowi. Wróciły regularne
“misje”, moje nerwy były w strzępach, serce zaczynało przypominać skamielinę.
Nie potrafiłam już zliczyć swoich zbrodni, z których największą była
świadomość, że mogłam temu wszystkiemu zapobiec, a mimo to wciąż trzymałam
fasadę.
Czułam się jak
zdrajca.
W myślach nazywałam się
tchórzem.
Byłam morderczynią,
potworem, niegodną nazywania gryfonką.
Byłam strzępem dawnej
siebie.
Traciłam też nadzieję, że
znów zobaczę Draco.Nie słyszałam nic na jego temat już dłuższy czas i zaczęłam
nawet dopuszczać do myśli, że… nie. Wciąż nie potrafiłam o tym myśleć.
Żyłam jak automat, z dnia na dzień, nie niepokojona tylko dlatego, że dobrze grałam swoją rolę, a Voldemort był zbyt zajęty własnymi problemami.
Żyłam jak automat, z dnia na dzień, nie niepokojona tylko dlatego, że dobrze grałam swoją rolę, a Voldemort był zbyt zajęty własnymi problemami.
Obserwowałam, słuchałam,
analizowałam. Szukałam rozwiązania, klucza do zakończenia tej tyranii, do
szczęścia, pomyślnej przyszłości.
*~*~*
Był przedostatni dzień
kwietnia, miesiąc od narodzin mojej przyrodniej siostry, dwa miesiące od
zniknięcia Draco.
Leżałam na łóżku, wpatrzona
w popękany sufit, widoczny ponad baldachimem. Byłam zmęczona, wyzuta całkowicie
z siły psychicznej. Moje myśli co chwilę uciekały w kierunku przyjaciół,
Dracona. Zastanawiałam się co robią, czy wszystko z nimi w porządku? Nie
cierpiałam niewiedzy i bezczynności.
Miałam za sobą naprawdę
ciężki dzień wypełniony, jak zwykle, opanowaną już do perfekcji grą aktorską.
Uodporniłam się na to wszystko do tego stopnia, że potrafiłam bez mrugnięcia
okiem obserwować tortury, a wieczorem nie zwijałam się już w kłębek, aby to
wszystko odchorować. Nie mam pojęcia co to dla mnie oznaczało, ale na ten czas
musiałam się przystosować, aby przeżyć.
Czasem nachodziły mnie
wątpliwości, dlaczego wciąż brnęłam w tę dziwną grę. Nie rozumiałam, dlaczego
wciąż pozwalam szarpać swoją duszę, ale wtedy przypominałam sobie słowa Draco,
tuż przed odejściem: Czekaj na mnie, Granger.
Więc czekałam.
Niszczyłam samą siebie z
nadzieją, że wróci z gotowym planem na lepsze jutro. Wtedy jeszcze nie
wiedziałam, jak bardzo naiwne były to nadzieje.
Nagłe pyknięcie przerwało
ciszę, więc obróciłam się leniwie w stronę skrzata, który kładł na stoliku
kawowym tacę z kolacją. Zerknął na mnie przelotnie, pokłonił się i zniknął z
ponownym pyknięciem. Nawet nie zdążyłam podziękować. Westchnęłam i usiadłam,
zanim jednak zrobiłam choćby krok w kierunku foteli, drzwi do pokoju otworzyły
się wpuszczając do pomieszczenia zakapturzoną postać.
Zamarłam na ułamek sekundy,
a już po chwili stanęłam w pozycji obronnej. Już nie byłam tą samą dziewczyną,
która miesiące temu bała się, że ktoś może wejść i zrobić jej krzywdę. Teraz
wiedziałam, że niezależnie od tego co nastąpi - dam sobie radę.
Mężczyzna obrócił się
powoli w moją stronę, zsunął kaptur, a czas wydawał się stanąć w miejscu.
Otworzyłam usta w
zdumieniu, powoli się wyprostowałam. Moje serce zadrżało nieśmiało, jakby nie
do końca wierząc w to, co widziały oczy.
Nie minęła sekunda, a biegłam
przez pokój z ulgą wypisaną na twarzy i radością obejmującą każdy skrawek
ciała.
Rzuciłam mu się na szyję
poczułam, że zesztywniał, ale już po chwili obejmował mnie równie mocno. Czułam
jego oddech na moich włosach, po raz pierwszy od wielu dni uwierzyłam, że mam
szansę na spokój.
- Kiedy wróciłeś? -
zapytałam, gdy wreszcie odsunęłam się na tyle, by spojrzeć mu w twarz. Szare
oczy wpatrywały się we mnie z tęsknotą i jakimś dziwnym błyskiem, którego nie
widziałam nigdy wcześniej.
- Przed chwilą - powiedział.
Pochylił się, żeby mnie pocałować, po czym złapał za dłoń i poprowadził w
stronę foteli.- Mam coś do zrobienia, ale musiałem sprawdzić czy wszystko z
tobą w porządku.
Uśmiechnęłam się.
Widziałam, że obserwuje uważnie moje oczy, twarz, wychudzone ciało. Nie
wyglądał na zadowolonego z tego co widzi, a jednak potrafiłam dojrzeć ulgę
wypisaną na jego twarzy, która zdawała się być odzwierciedleniem tego co czułam
sama. Był tutaj, cały i zdrowy!
- Muszę iść. - Chciałam
zaprotestować, ale przyłożył dłoń do mojego policzka. Przymknęłam powieki. -
Wrócę tak szybko, jak to będzie możliwe.
Pochylił się, pocałował
krótko moje usta. Za krótko, a jednak wystarczyło, abym poczuła przyjemne
ciepło. Odsunął się po chwili, która wydawała się zaledwie milisekundą.
- Nie trać wiary i… czekaj
na mnie, Granger.
Pożegnał mnie identycznymi
słowami, co ostatnim razem. Zatrzymał się w drzwiach, żeby posłać mi ostatnie,
długie spojrzenie i zniknął na korytarzu, pozostawiając mnie z setką pytań,
niepewnością i frustracją, zagnieżdżającymi się w moim sercu.
*
Byłam gdzieś na granicy
jawy i snu, gdy usłyszałam, że ktoś ciągnie za klamkę od drzwi. Momentalnie
przypomniała mi się sytuacja sprzed niemal roku, gdy byłam w podobnej sytuacji
i w moim pokoju pojawił się pijany Draco.
Tym razem nie miałam
zamiaru chować się pod kołdrą i czekać na rozwój wydarzeń. Gdy drzwi zaczęły
się uchylać, już stałam na środku pokoju z niewielkim lusterkiem w dłoni.
Normalnie pewnie nie zrobiłoby nikomu krzywdy, jednak kilka godzin temu
wpuściłam w nie sporą ilość magii… cóż, jeśli bym chciała, mogłabym nim teraz
naprawdę kogoś uszkodzić.
Szpara w drzwiach nieco się
poszerzyła i już po chwili zamknęła. Czekałam.
Postać zrobiła dwa kroki w
przód, jasne włosy zamigotały w blasku księżyca, który wpadał przez okno.
Odetchnęłam cicho, opuściłam lusterko.
- Widzę, że masz tendencję
do nachodzenia mnie w środku nocy - zażartowałam. Widziałam, że postać zamarła
na moment, a już po chwili pomieszczenie zalało światło. Przymrużyłam powieki,
żeby przyzwyczaić wzrok do jasności. Tęsknota i oczekiwanie wypełniały mnie od
stóp do głów, a jednak postanowiłam się pohamować. Na razie.
Założyłam ręce na
piersi.
- Mam nadzieję, że dzisiaj
nie jesteś pod wpływem procentów?
Kiepski żart. Zobaczyłam
błysk zdziwienia w szarych oczach i poczułam dziwny niepokój.
- Przyszedłem
porozmawiać.
Uniosłam brwi, ale nie
skomentowałam. Podeszłam do niego, złapałam za dłoń i pociągnęłam do
łóżka.
Nie miał zwyczaju
przychodzić o tak późnej porze, żeby porozmawiać, ale postanowiłam nie
kwestionować jego słów. Cieszyłam się, że tu jest. Po tak długiej rozłące każda
sekunda z nim była jak najcenniejszy skarb.
Usiadłam na krawędzi,
poklepałam miejsce tuż obok siebie. Mogłabym przysiąc, że zobaczyłam w jego
szarych oczach wahanie, jednak zniknęło tak szybko, że już niczego nie byłam
pewna.
Zajął miejsce w pewnej
odległości ode mnie. Skrzywiłam się. Był stanowczo za daleko, więc zmniejszyłam
dystans i przytuliłam się do jego boku. Po krótkiej chwili objął mnie ramieniem
i oparł brodę na mojej głowie. Tak bardzo brakowało mi jego bliskości!
Pod wpływem spokoju
przymknęłam powieki, a moje usta wygięły się w pół-uśmiechu. Wciągnęłam jego
zapach, zauważyłam, że jest nieco inny niż zwykle, choć wciąż znajomy, ale w
tym samym momencie usłyszałam jego słowa:
- Tęskniłem za tobą.
Rozpłynęłam się.
Skamielina, zajmująca miejsce mojego serca, zaczęła powoli pękać. Uścisnełam go
mocniej i odsunęłam się, by spojrzeć mu w twarz.
- Byłam wściekła, że
zniknąłeś na tak długo - powiedziałam łagodnie. Miałam zamiar robić mu wyrzuty,
ale w tym momencie czułam po prostu spokój. Cieszyłam się, że jest przy mnie.
Pokręciłam głową. - Cieszę się, że wróciłeś… że nic ci nie jest.
Obserwował mnie chwilę,
jakby próbował wyryć w pamięci każdy skrawek mojej twarzy. Było to jednocześnie
kochane i niepokojące. Uniósł dłoń, odsunął kosmyk włosów z mojej twarzy.
Z dziwną jak na siebie
niepewnością pochylił się i dotknął ustami moich ust.
Ten pocałunek był inny niż
wszystkie. Delikatny, niespieszny, zupełnie inny niż się spodziewałam po tak
długim okresie oczekiwania. Wzbudziło to we mnie dziwne uczucia, jednak po raz
kolejny postanowiłam tego nie kwestionować.
- O czym chciałeś porozmawiać?
- zapytałam, gdy odsunęliśmy się od siebie by złapać oddech. Nie chciałam
przerywać pocałunku, jednak ciekawość wzięła górę.
Odetchnął przeciągle.
- Nott…
Wstałam gwałtownie,
poczułam wściekłość, którą z pewnością było widać również na mojej twarzy.
Mimo, że minęły prawie trzy miesiące, wciąż nie potrafiłam wybaczyć Teodorowi
tego, co zrobił. Gdzieś w głębi wiedziałam, że mam po prostu złamane serce, ale
nigdy w życiu bym się do tego nie przyznała, nawet przed samą sobą.
- Już ci mówiłam, że nie
chcę o nim rozmawiać - powiedziałam twardo. - Nic mnie nie obchodzi co ma do
powiedzenia ten zdrajca.
Założyłam ręce na piersi,
odwróciłam się, żeby ukryć wyraz twarzy.
- Jeśli tylko o tym
chciałeś porozmawiać, to równie dobrze możesz wyjść.
Nie mam pojęcia, dlaczego
byłam dla niego tak ostra. Prawda jest taka, że wcale nie chciałam, żeby
wychodził. Desperacko pragnęłam, żeby został, przytulił mnie, odgonił wszystkie
demony, jakie prześladowały mnie od momentu jego zniknięcia.
Zerknęłam na niego kątem
oka, zobaczyłam, że się krzywi. Zaczęłam się zastanawiać, co się zmieniło?
Dlaczego, tak nagle zaczął przejmować się Nottem? I dlaczego się nie wykłóca?
- Wciąż się na niego
wściekasz? - zapytał. Zacisnęłam dłonie w pięści.
- Draco…
Westchnął, podniósł się z
miejsca. Podszedł do mnie, obrócił w swoją stronę, złączył nasze czoła.
- Okej, już nic nie mówię -
spasował. Było to dziwne, jednak zanim zdążyłam się głębiej zastanowić nad jego
słowami, pocałował mnie z pasją tak wielką, że momentalnie zapomniałam o
otaczającym mnie świecie.
Resztę nocy spędziliśmy na
pocałunkach, przytulaniu, pieszczotach, zanim jednak doszło do czegoś więcej,
zasnęliśmy zmęczeni we własnych objęciach.
*
Poranek przyniósł pustkę i
niepokój, którego nie potrafiłam wytłumaczyć. Zauważyłam, że połowa łóżka,
którą zajmował Draco, jest pusta, jednak nie to było źródłem mojego niepokoju -
czasem wychodził przed wschodem słońca.
Obróciłam się na wznak i
wpatrzyłam w sufit. Jego powrót odblokował we mnie siły i pragnienia, z których
nie zdawałam sobie sprawy już od bardzo dawna. Wreszcie poczułam, że chcę
działać, że czas wyrwać się z tej sytuacji. Gdybym tylko wiedziała jak…
Tygodnie rozmyślań, a ja wciąż nie znalazłam idealnego rozwiązania. Mogłam
uciec, jednak wiedziałam, że zatrzymają mnie paroma zaklęciami i oddadzą
Bellatrix, która z przyjemnością zajmie się torturami.
Bałam się jej jak diabli,
dlatego, gdy zobaczyłam ją w moich drzwiach niecałą godzinę później poczułam,
że mam ochotę uciekać gdzie pieprz rośnie.
Patrzyła na mnie tymi
szalonymi, ciemnymi oczami, w których widoczna była ogromna satysfakcja.
- Pójdziesz ze mną -
wyśpiewała radośnie. Moja krew zmieniła się w drobinki lodu. Nie wiedziałam,
czego mogę się spodziewać, byłam jednak pewna, że będzie to coś
okropnego.
Zawahałam się na sekundę,
co niewątpliwie zauważyła. Zmrużyła powieki.
- Mam cię zmusić?
Ocknęłam się momentalnie i
posłusznie ruszyłam w jej stronę. Zaczęłam pluć sobie w brodę, za swój brak
ostrożności. Powinnam być posłuszna cały czas - byłam przecież pod działaniem
zaklęcia imperius!
Zmierzyła mnie dokładnie z
góry na dół, ale nie skomentowała w żaden sposób, co tylko podsyciło mój
niepokój.
Prowadziła mnie w dół korytarza,
w przeciwnym kierunku niż na co dzień. Moje serce biło coraz mocniej,
odliczając kroki, które odbijały się od pustych ścian. Moja intuicja krzyczała,
nogi rwały się do ucieczki. Czułam, że czeka mnie coś bardzo, bardzo złego…
Gdy przekroczyłam próg sali
jadalnej, w moje oczy rzuciła się spora ilość śmierciożerców… oraz widok
szlochającej Narcyzy Malfoy.
Potrzebowałam dosłownie
dwóch sekund, żeby zorientować się w sytuacji. Moje spojrzenie padło na środek
utworzonego przez śmierciożerców kręgu, pośrodku którego siedział związany
Draco. Nie wyglądał jakby coś mu się stało, jednak jego twarz wyrażała skrajną
beznadzieję.
Uniósł głowę, a ja zamarłam
pod wpływem jego spojrzenia. Beznadzieja zmieniła się w determinację. Widziałam
w szarych tęczówkach uczucie, żal, tęsknotę, a następnie pogodzenie z losem.
Chciałam krzyczeć.
Powietrze przecięła klątwa,
wygięła ciało Draco w spazmie bólu.
Mimo szoku, dałam radę
opanować emocje. Zacisnęłam powieki, zaczęłam głębiej oddychać, z trudem
powstrzymałam łzy, ale pozostałam w miejscu. Czułam, jakby to we mnie trafiła
klątwa. Miałam wrażenie, że pod moją skórą znajdują się rozgrzane pręty,
bezlitośnie atakują moje serce. Cierpiałam razem z nim.
Rozumiałam i nie rozumiałam
co się działo.
- Interesujące - usłyszałam
głos Voldemorta tuż obok siebie i dopiero wtedy dotarło do mnie, że drżę.
Otworzyłam oczy, po raz kolejny poczułam się jak zwierzyna, która czeka na atak
drapieżnika. Wyraz oczu, wyraz twarzy Voldemorta mówiły mi, że wszystko się
wydało, że wie.
Połączyliśmy spojrzenia,
poczułam nacisk na barierę, ale jak zwykle już, odparłam atak. Przekrzywił
głowę, przywołując na usta uśmieszek.
- Bello…?
Mimo, że nie wydał żadnego
polecenia, zdawała się wiedzieć, czego od niej oczekuje. Zupełnie, jakby całe
przedstawienie zostało wyreżyserowane.
Kolejna, nieznana mi
klątwa, przecięła powietrze. W pierwszym momencie miałam wrażenie, że nie
trafiła, jednak po chwili zauważyłam kałużę krwi wypływającą spod
nieprzytomnego ciała Draco…
Usłyszałam krzyk.
Sama zaczęłam
krzyczeć.
Nie miało już znaczenia, że
powinnam być niezdolną do własnych uczuć maszyną.
Nie ważne, że miałam być
posłuszna, dalej działać zgodnie z planem, dopóki nie znajdę rozwiązania.
Instynkt, uczucia, emocje
wzięły nade mną górę, odebrały mi kontrolę bardziej niż klątwa imperius.
Wiedziałam, że swoim
zachowaniem podpisuję na siebie wyrok, jednak nie potrafiłam się
powstrzymać.
Rzuciłam się w stronę
Draco, zostałam zatrzymana zanim zdążyłam zrobić choćby krok.
Szarpałam się chwilę, bez
powodzenia. Krew szumiała mi w uszach, w głowie wirowało. Gdzieś tam w tle
słyszałam szloch Narcyzy, z moich oczu lały się łzy, serce pękało.
To nie mogło tak się
skończyć, on nie mógł umrzeć…
- Miałeś rację - odezwał
się Voldemort, patrząc na grono śmierciożerców. Po chwili dojrzałam wśród nich
Yaxleya, który spuścił głowę z fałszywą skromnością. - Nie sądziłem, że to
możliwe, ale rzeczywiście oparła się klątwie. Do tego widzę, że trafiłeś
również z jej przywiązaniem do młodego Malfoy’a…
Zło, które zobaczyłam w
jego uśmiechu przeniknęło mnie do szpiku kości. Nawet jeśli miałam jakąkolwiek
nadzieję na wygraną, w tym momencie spłonęła doszczętnie. Wiedziałam, że ma
nade mną przewagę i wiedział to również on.
Zrobiłabym wszystko, żeby
uratować Draco. W końcu on uratował mnie - niejednokrotnie.
Obserwowałam powolny krok
Voldemorta, nienawiść do niego zdawała się spalać mnie od środka. Nie rozumiałam,
jak mogłam być córką kogoś tak na wskroś złego…
Śmierciożercy rozstąpili
się, przepuszczając go do Draco, który odzyskał przytomność i obserwował
wszystko bez słowa. Zastanawiałam się, czy się poddał, pogodził czy też został
uciszony zaklęciem?
Podszedł do niego skrzat,
wlał mu do ust jakiegoś płynu, po którym straszliwie się skrzywił. Voldemort
machnął różdżką i stworzenie padło bez życia obok Draco. Łzy popłynęły z moich
oczu nieprzerwanym strumieniem.
- Kto pozwolił podać mu
cokolwiek? - zapytał Voldemort. Wszyscy, jak na komendę opuścili głowy, nawet
szlochająca Narcyza. - Niech nikt nie próbuje go ratować. Jest zdrajcą,
przeszkodą, którą pozostaje mi tylko wyeliminować…
Zamarłam. Jak zamroczona
obserwowałam ruch ręki, unoszącej Czarną Różdżkę. Przestałam myśleć.
Poczułam jak zwierzęca
złość rozprzestrzenia się po moim ciele, wlewa do serca, zasnuwa umysł ciemną
mgłą. Zaczęłam widzieć wszystko przejaskrawione na czerwono. Nawet nie
skupiałam się bardzo, a czułam jak magia trzymających mnie śmierciożerców
zaczyna zasilać moje osłabione rozpaczą ciało. Nie więcej niż dwie sekundy
później rzuciłam się w stronę Voldemorta, stanęłam na drodze jego zaklęcia,
torując tym samym dostęp do Draco. Nie mogłam pozwolić go zabić!
Patrzyłam na swojego ojca z
nienawiścią płynącą w moich żyłach i zrozumiałam, że zrobiłam dokładnie to,
czego się po mnie spodziewał. Opuściłam gardę, straciłam kontrolę. Poczułam
szarpnięcie, odrzuciło mnie w bok, nie mogłam ruszyć rękoma. Dopiero po chwili
dotarło mnie, że zostałam zaatakowana przez innego śmierciożercę, który związał
mnie magicznymi linami.
- To przedstawienie jest
dla ciebie, moja córko, więc będziesz siedziała w pierwszym rzędzie -
usłyszałam, a po chwili niewidzialna siła, przyciągnęła mnie z powrotem do
Draco.
Łzy zasłaniały mi widok,
ale starałam się odgonić je mruganiem. Odwrócił do mnie głowę, zobaczyłam w
jego szarych tęczówkach strach i determinację. Wygiął usta w delikatnym
uśmiechu, jakby chciał mi powiedzieć, że wszystko w porządku... ale nie było w
porządku. Ani trochę. Przymknęłam powieki, drżałam. Nie mogłam uwierzyć, że to
się dzieje.
- Her… Miona… - poczułam
chłodny dotyk na dłoni, wilgotna krew spłynęła po moich palcach. Niewiele
myśląc, pochyliłam się i złożyłam pocałunek na ukochanych ustach. Wiedziałam,
że tym samym przypieczętowuję własny los, jednak musiałam to zrobić. Nie
odsuwałam się chwilę, przekazując Draco część magii, którą odebrałam
trzymającym mnie wcześniej śmierciożecom. Wiedziałam, że w ten sposób będzie
miał jakąkolwiek szansę, żeby przeżyć.
- Urocze - prześmiewczy
głos Voldemorta przerwał ciszę, gdzieniegdzie rozległy się chichoty. Nie
słyszałam już szlochu Narcyzy, domyśliłam się więc, że została wyprowadzona. -
Czas na ostatni akt przedstawienia.
Gdzieś nade mną Voldemort
podnosił różdzkę, w moim sercu rosło postanowienie, gdy patrzyłam w ukochane,
szare oczy. Widziałam w nich ciepło, oddanie… miłość.
- Kocham cię - wyszeptały
jego usta i w tym momencie podjęłam decyzję.
- Avada…
- Nie! - krzyknęłam. W
miarę możliwości przeskoczyłam tak, by ponownie zasłonić Draco własnym ciałem.
Zaczęłam drżeć, a razem z tym drżał mój głos. - Zrobię… zrobię co chcesz.
Usłyszałam głośne sapnięcie
za plecami, słyszałam protest. Przed sobą widziałam jedynie zadowoloną twarz
Voldemorta. Wiedziałam, że zagrałam według jego zasad.
Czy byłam pewna swojej
decyzji? W tamtym momencie w stu procentach. Musiałam uratować Draco… a resztą
miałam zamiar przejmować się później.
Voldemort opuścił różdżkę,
przyłożył palec do brody udawał, że się zastanawia.
- Wszystko mówisz… -
spojrzałam na Draco, który kręcił głową, z przerażeniem w oczach. Obróciłam się
do potwora, którym był mój ojciec, potwierdziłam skinięciem.
- W takim razie złożysz
Wieczystą Przysięgę.
Tego się nie spodziewałam.
Jeśli to możliwe, moje serce jeszcze bardziej wzmogło swój rytm. Zaczęłam się
zastanawiać, czy Voldemort się domyślił, w jaki sposób pokonałam klątwę
imperius. Czy wiedział, że wchłaniałam magię za każdym razem? A może myślał, że
po prostu z czasem nauczyłam się jej opierać?
Patrzyłam w znienawidzone,
czerwone oczy, próbowałam przejrzeć jego plany - jak zwykle
bezskutecznie.
- Nie rób tego - wyszeptał
Draco. Mimo przekazanej przeze mnie magii, był coraz słabszy. Uścisnęłam jego
lepką od krwi dłoń, uśmiechnęłam się pocieszająco.
- Wszystko będzie dobrze…
Zgadzam się - dodałam głośniej. - Ale obiecasz, że nie zabijesz Draco.
Miałam wrażenie, że minęły
godziny, zanim uzyskałam odpowiedź.
- Niech stracę.
Nie miałam wyjścia,
musiałam mu zaufać. Jeśli potwierdzi te słowa pod przysięgą, będę miała
pewność. Skinęłam głową, a po chwili magiczne więzy opadły i zostałam
podniesiona do pozycji stojącej.
Zimna dłoń Voldemorta
złapała moją własną, obok stanęła Bellatrix jako gwarant, z wrednym uśmieszkiem
na twarzy.
Machnęła różdżką, poczułam
jak przez moje ciało przebiega zimny prąd.
- Powtarzaj za mną -
powiedziała. - Przysięgam swoje posłuszeństwo Czarnemu Panu.
Zerknęłam przelotnie na
Draco, przełknęłam łzy. Skoro powiedziałam A, to musiałam powiedzieć i
B.
- Przysięgam… przysięgam
swoje posłuszeństwo Czarnemu Panu…
Przez moje ciało przebiegł
ciepły prąd, skumulował się w dłoni i został przekazany Voldemortowi. Tym razem
zwróciła się do niego, w oczekiwaniu.
- Panie?
- Przysięgam, że nie zabiję
Dracona Malfoy’a.
Po paru sekundach prąd
wrócił z powrotem, przysięga została zawarta, było po wszystkim.
Gdy puścił moją dłoń,
rzuciłam się z powrotem w stronę Dracona, był coraz bledszy.
- Jak mogłaś? - zapytał,
pokręciłam głową.
- Draco, ja…
Wtedy kilka rzeczy
wydarzyło się jednocześnie. Usłyszałam przerażone westchnienia, więc obróciłam
się tylko po to, by zobaczyć tłumek zgromadzony wokół zgiętego w pół
Voldemorta. Trzymał się za głowę i ewidentnie cierpiał. Po chwili jego twarz
wykrzywił wyraz takiej wściekłości, że momentalnie zmroziło mi krew w
żyłach.
- Po dłuższym namyśle… -
wysyczał. Wyciągnął palec, przyciągając mnie do siebie ruchem dłoni. -
Yaxley?
Śmierciożerca pojawił się
znikąd, kłaniając w pół.
- Tak, panie?
- Wiesz co masz zrobić.
Nie rozumiałam. Mój umysł
całkowicie się wyłączył, nie analizował tego co widzę, co się właśnie dzieje.
Niezdolna do jakiegokolwiek ruchu patrzyłam, jak Yaxley unosi różdżkę.
Patrzyłam na drogę, którą pokonał zielony promień, widziałam, jak kończy podróż
uderzając w klatkę piersiową Draco. Siła uderzenia odrzuciła jego ciało parę
metrów w tył, a cały świat przestał istnieć.
Zdałam sobie sprawę, że
krzyczę i się szarpię dopiero w momencie, gdy otrzymałam naprawdę silny cios w
twarz. Odrzuciło mi głowę w tył i marzyłam tylko o tym, by umrzeć, zniknąć.
- Zamknij się, gówniaro! -
warknął Voldemort. Widziałam w jego oczach czystą furię. - Nie mam czasu na
twoje sceny. Idziemy.
Nie ruszyłam się z miejsca.
Nie rozumiałam.
- Jak… przecież przysięga…
Przez chwilę miałam
wrażenie, że zabije również mnie, ale roześmiał się śmiechem zimnym,
pozbawionym wesołości.
- Taka mądra, a
jednocześnie tak głupia… powiedziałem, że JA go nie zabiję.
Nie mogłam uwierzyć, że
przeoczyłam tak ważny szczegół. Jak mogłam nie zwrócić na to uwagi? Jak mogłam
być tak naiwna i głupia?
Podpisałam na siebie wyrok,
a nic nie ugrałam w zamian.
Wygrał. Voldemort wygrał, po raz kolejny.
Wygrał. Voldemort wygrał, po raz kolejny.
Moje ciało zaczęło działać
bez mojej władzy. Dałam się pociągnąć, jak szmaciana lalka. Coś krzyczał do
swoich sług, wydawał rozkazy. Było jasne, że coś strasznie go zdenerwowało, ale
nie miałam siły się nad tym zastanawiać. Nie chciałam żyć.
Zanim porwała mnie siła
teleportacji, spojrzałam po raz ostatni na martwe ciało Dracona Malfoy’a.
Był moim światłem, kotwicą, która pozwalała mi trzymać się jasności, nie odpływać całkowicie w stronę mroku. A teraz już go nie było, zostałam sama.
Był moim światłem, kotwicą, która pozwalała mi trzymać się jasności, nie odpływać całkowicie w stronę mroku. A teraz już go nie było, zostałam sama.
Poczułam, jak skamielina
wraca na swoje miejsce, mrok na nowo wpełza do mojego umysłu.
Nienawiść wyżerała ze mnie
resztki dobroci, jaką w sobie posiadałam. Byłam bezsilna, a jednak wiedziałam,
że muszę zabić Voldemorta - nawet kosztem własnego życia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz