16 kwietnia 2020

ROZDZIAŁ XXXII


Dni mijały, luty przeszedł w marzec, śnieg zaczynał zmieniać się w błotnistą ciapę. 
Każdy nowy dzień przynosił rutynę, która coraz bardziej wpędzała mnie w naprawdę czarne, złe miejsce. Posiłki u boku Voldemorta smakowały jak papier ścierny, wykonywanie zadań wbrew sobie odbierało resztki mojej godności, torturowanie ludzi zabijało powoli moją duszę… a wieczorem czekało mnie jedynie powolne umieranie w samotności, walka o każdy oddech. I tak codziennie, bez końca, jak w pieprzonym kole.
Draco nie było. Od kiedy pożegnał się ze mną przed misją prawie miesiąc temu, nie widziałam go ani razu. Zabrał ze sobą światło, nadzieję, bez których moja psychika podupadała z każdą sekundą coraz bardziej. Gdy czułam, że jestem na skraju, że już więcej nie dam rady, uratowała mnie nagła, niespodziewana informacja, że żyje i ma się dobrze. Dopiero wtedy poczułam, że jestem w stanie wziąć głębszy oddech, odnaleźć ledwie tlącą iskrę nadziei i walczyć o jutro.
Żył, dlatego trzymałam się również ja. 
Walczyłam.
Codziennie umierałam i rodziłam się na nowo. Codziennie słabsza i jednocześnie, jakimś sposobem silniejsza. Dla niego, dla przyjaciół. 
Pamiętałam o złożonej obietnicy i choć nie byłam do niej pozytywnie nastawiona, postanowiłam spróbować. Szukałam w sobie jakichkolwiek wskazówek jak się do tego przygotować, od czego zacząć, jednak moje wspomnienia były jedną, wielką, czarną tablicą. Po tygodniu prób, gdy zaczęłam podejmować decyzję o rezygnacji poczułam, że coś się zmieniło - moje ciało wykonało polecenie z paro sekundowym opóźnieniem. Całe zajście trwało na tyle krótko, że nikt inny tego nie zauważył, ale ja miałam ochotę skakać z radości. Choć moja twarz wyrażała skrajne znudzenie, to wewnętrznie wiwatowałam. W moje serce została tchnięta kolejna dawka nadziei.
Od tamtego momentu zaczęłam poświęcać swojemu zadaniu jeszcze więcej uwagi, - gdy byłam sama, dużo medytowałam i odpoczywałam, a przy Voldemorcie wykorzystywałam każdą wolniejszą chwilę, gdy nie patrzył.  
Po trzech tygodniach wysiłków potrafiłam niemal całkowicie oprzeć się zaklęciu. Byłam przeszczęśliwa, jednak nie spodziewałam się, że jego natężenie będzie tak bardzo dawać mi się we znaki. Po całym dniu wchłaniania magii czułam, jak jej moc buzuje we mnie, próbuje wydostać się na zewnątrz, dlatego wieczorami, gdy nikt nie patrzył, wpuszczałam ją w różne przedmioty, znajdujące się w moim pokoju. 
Takim sposobem odzyskałam władzę nad własnym ciałem.
Pierwsze dni wolności wymagały ode mnie niewiarygodnej ilości energii i skupienia. Musiałam jednocześnie wchłaniać zaklęcie, udawać, że nic się nie zmieniło… wykonywać polecenia. To chyba było najgorsze. Wciąż byłam posłuszna, wciąż robiłam co mi każe… wciąż raniłam ludzi.
Jedynym, marnym, pocieszeniem był fakt, że nie kazał nikogo zabijać. 

Czułam się trochę oszukana. Myślałam, że gdy uwolnię się spod działania klątwy, będzie mi lżej. Nawet jeśli tak było, trwało chwilę tak ulotną,że nawet nie potrafię jej przywołać w pamięci.
Prawda była taka, że zaczęłam nienawidzić się jeszcze bardziej. Nienawidziłam tego, że jestem świadoma, a wciąż wykonuję jego polecenia. Byłam wolna, a jednak wciąż można było nazwać mnie marionetką. 
Byłam gorsza niż wcześniej - teraz mogłam o sobie decydować. 
Żeby nie zwariować, zaczęłam tworzyć w głowie listę pozytywów wynikających z obecnej sytuacji. Nie było ich oczywiście dużo, ale każdy pozwalał mi na trzymanie się w jako takim pionie. 
Jednym z plusów wolności była możliwość manipulowania nauką Voldemorta. Zgodnie z poleceniami, próbowałam nauczyć kochanego tatusia sztuki odbierania magii, choć zdarzało mi się podawać błędne wskazówki. Przekonany o swojej nieomylności i władzy nade mną, niczego nie podejrzewał, a mi udawało się choć trochę oddalać nieuniknione.

*

Po kolejnych paru dniach poczułam się nieco pewniej i zaczęłam powoli obmyślać plan działania, ucieczki. W moim nieco szalonym już umyśle, zaczęły się rodzić coraz to nowe pomysły, a każdy gorszy był od poprzedniego. Zapomniałam jednak wszystkie, pod wpływem informacji, które usłyszałam podczas jednego ze spotkań.
Na jednej z większych narad, śmierciożercy złożyli sprawozdanie, że Harry z Ronem niemal zostali złapani w domu Luny Lovegood. Nie mogłam pojąć czego, na Merlina, tam szukali?! Moje serce zaczęło bić z zawrotną szybkością i mogłabym się założyć,że mój wyraz twarzy był zbyt zszokowany, jak na osobę będąca pod wpływem imperiusa. Szczęśliwie, w tym samym momencie uwaga wszystkich skupiła się na Bellatrix Lestrange, która zaczęła się dziwnie zachowywać - krzyknęła i zgięła się w pół. 
Obserwowałam ją razem z innymi, jednak zupełnie nie rozumiałam tego, co widzę. W głowie cały czas analizowałam usłyszane informacje, więc dopiero po chwili dotarło do mnie, co mam przed oczami.
Czy naprawdę jej dłonie układały się na sporym, okrągłym brzuchu? Gdy zrozumiałam, co to oznacza, zmroziło mi krew w żyłach. Poczułam się, jakby ktoś wylał mi na głowę kubeł zimnej wody. Jeśli wcześniej byłam zdziwiona… to w tym momencie miałam atak serca. Wszystko, co dotychczas usłyszałam, czego się dowiedziałam, planowałam, chwilowo straciło na znaczeniu.
Bellatrix była w ciąży. W ciąży! W dodatku zaawansowanej! Na domiar wszystkiego, skrzywiona mina Rudolfa jasno wskazywała, że nie miał z tym nic wspólnego. Więc kto…?
Zrobiło mi się słabo i niedobrze jednocześnie. 
Nie mogłam uwierzyć, że nie zauważyłam niczego wcześniej, ale z drugiej strony, nie było czemu się dziwić. Gdy torturowała mnie prawie dwa miesiące temu, moja uwaga skupiona była na czymś zupełnie innym… Z kolei teraz byłam albo przy Voldemorcie, albo we własnym pokoju - w obydwu przypadkach, obecność Bellatrix była pomijana. 
Byłam pewna, że moja twarz wyglądała jeszcze bardziej podejrzanie niż wcześniej i w końcu dotarło do mnie, że muszę się opanować. Potrzepałam głową, żeby się otrzeźwic. Zamarłam przekonana, że przez moment widziałam skupiony na mnie wzrok Yaxleya jednak, gdy spojrzałam kolejny raz, obserwował Bellatrix, jak wszyscy inni.
Zacisnęłam zęby, z postanowieniem, że wezmę się w garść. Nie potrafiłam.
Do końca dnia nie mogłam dojść do siebie. Jadłam, kąpałam się, kładłam spać roztrzęsiona. Nie mogłam zrozumieć, jak do tego doszło? Na co liczył Voldemort? Nie miałam pojęcia. Jedynym, co wtedy czułam, było obrzydzenie, niechęć i bezgraniczny żal w stosunku do tego nienarodzonego, niewinnego dziecka. Współczułam mu czasu i rodziny, w jakiej przyjdzie mu się urodzić.

*

Dziecko przyszło na świat pod koniec marca tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego ósmego roku. Dziewczynka. Ze względu na swoją płeć została wzgardzona przez naszego wspólnego ojca i porzucona przez zawiedzioną matkę. Maleństwo, którym początkowo zajęła się Narcyza Malfoy i nadała imię Delphini. Tyle wiedziałam.
Nie chciałam jej poznać, nie chciałam widzieć - nikt tego zresztą nie zaproponował. Wciąż byłam tylko kukiełką, trzymaną pod działaniem zaklęcia imperius, niezdolną do okazywania własnej woli. 
Bellatrix wróciła “do żywych” bardzo szybko i natychmiast pokazała, że wciąż jest równie szalona, co przed porodem. Namiętnie korzystała ze swojej rzekomej przewagi nade mną, dogryzała mi, podszczypywała, niezmiennie wystawiała moją cierpliwość na próbę. 

*

Po narodzinach Dephini, atmosfera w Malfoy Manor stała się jeszcze gorsza. Voldemort przesiadywał coraz więcej w swoich komnatach, a choć jego sługusy drżały ze strachu, dla mnie był to cza względnej wolności. Chwilowo mogłam odetchnąć z ulgą - nie byłam zmuszana do tortur, krzywdzenia innych ludzi. Skupiłam się na pochłanianiu magii oraz zbieraniu jak największej ilości informacji.
Raz czy dwa zobaczyłam Blaise’a, który obserwował mnie uważnie, ale nie zrobił żadnego gestu w moim kierunku. Nie mógł, rozumiałam to, a jednak bolało. 
Śmierciożercy pojawiali się i znikali z raportami, a Voldemort z każdym kolejnym dniem robił się coraz bardziej niespokojny.
Draco wciąż nie wracał. 

*

Marzec zamienił się w kwiecień, który w mgnieniu oka również chylił się ku końcowi. Wróciły regularne “misje”, moje nerwy były w strzępach, serce zaczynało przypominać skamielinę. Nie potrafiłam już zliczyć swoich zbrodni, z których największą była świadomość, że mogłam temu wszystkiemu zapobiec, a mimo to wciąż trzymałam fasadę. 
Czułam się jak zdrajca. 
W myślach nazywałam się tchórzem. 
Byłam morderczynią, potworem, niegodną nazywania gryfonką. 
Byłam strzępem dawnej siebie. 
Traciłam też nadzieję, że znów zobaczę Draco.Nie słyszałam nic na jego temat już dłuższy czas i zaczęłam nawet dopuszczać do myśli, że… nie. Wciąż nie potrafiłam o tym myśleć.
Żyłam jak automat, z dnia na dzień, nie niepokojona tylko dlatego, że dobrze grałam swoją rolę, a Voldemort był zbyt zajęty własnymi problemami.
Obserwowałam, słuchałam, analizowałam. Szukałam rozwiązania, klucza do zakończenia tej tyranii, do szczęścia, pomyślnej przyszłości. 

*~*~*

Był przedostatni dzień kwietnia, miesiąc od narodzin mojej przyrodniej siostry, dwa miesiące od zniknięcia Draco. 
Leżałam na łóżku, wpatrzona w popękany sufit, widoczny ponad baldachimem. Byłam zmęczona, wyzuta całkowicie z siły psychicznej. Moje myśli co chwilę uciekały w kierunku przyjaciół, Dracona. Zastanawiałam się co robią, czy wszystko z nimi w porządku? Nie cierpiałam niewiedzy i bezczynności. 
Miałam za sobą naprawdę ciężki dzień wypełniony, jak zwykle, opanowaną już do perfekcji grą aktorską. Uodporniłam się na to wszystko do tego stopnia, że potrafiłam bez mrugnięcia okiem obserwować tortury, a wieczorem nie zwijałam się już w kłębek, aby to wszystko odchorować. Nie mam pojęcia co to dla mnie oznaczało, ale na ten czas musiałam się przystosować, aby przeżyć. 
Czasem nachodziły mnie wątpliwości, dlaczego wciąż brnęłam w tę dziwną grę. Nie rozumiałam, dlaczego wciąż pozwalam szarpać swoją duszę, ale wtedy przypominałam sobie słowa Draco, tuż przed odejściem: Czekaj na mnie, Granger.
Więc czekałam.
Niszczyłam samą siebie z nadzieją, że wróci z gotowym planem na lepsze jutro. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, jak bardzo naiwne były to nadzieje.
Nagłe pyknięcie przerwało ciszę, więc obróciłam się leniwie w stronę skrzata, który kładł na stoliku kawowym tacę z kolacją. Zerknął na mnie przelotnie, pokłonił się i zniknął z ponownym pyknięciem. Nawet nie zdążyłam podziękować. Westchnęłam i usiadłam, zanim jednak zrobiłam choćby krok w kierunku foteli, drzwi do pokoju otworzyły się wpuszczając do pomieszczenia zakapturzoną postać. 
Zamarłam na ułamek sekundy, a już po chwili stanęłam w pozycji obronnej. Już nie byłam tą samą dziewczyną, która miesiące temu bała się, że ktoś może wejść i zrobić jej krzywdę. Teraz wiedziałam, że niezależnie od tego co nastąpi - dam sobie radę. 
Mężczyzna obrócił się powoli w moją stronę, zsunął kaptur, a czas wydawał się stanąć w miejscu. 
Otworzyłam usta w zdumieniu, powoli się wyprostowałam. Moje serce zadrżało nieśmiało, jakby nie do końca wierząc w to, co widziały oczy. 
Nie minęła sekunda, a biegłam przez pokój z ulgą wypisaną na twarzy i radością obejmującą każdy skrawek ciała. 
Rzuciłam mu się na szyję poczułam, że zesztywniał, ale już po chwili obejmował mnie równie mocno. Czułam jego oddech na moich włosach, po raz pierwszy od wielu dni uwierzyłam, że mam szansę na spokój. 
- Kiedy wróciłeś? - zapytałam, gdy wreszcie odsunęłam się na tyle, by spojrzeć mu w twarz. Szare oczy wpatrywały się we mnie z tęsknotą i jakimś dziwnym błyskiem, którego nie widziałam nigdy wcześniej.
- Przed chwilą - powiedział. Pochylił się, żeby mnie pocałować, po czym złapał za dłoń i poprowadził w stronę foteli.- Mam coś do zrobienia, ale musiałem sprawdzić czy wszystko z tobą w porządku. 
Uśmiechnęłam się. Widziałam, że obserwuje uważnie moje oczy, twarz, wychudzone ciało. Nie wyglądał na zadowolonego z tego co widzi, a jednak potrafiłam dojrzeć ulgę wypisaną na jego twarzy, która zdawała się być odzwierciedleniem tego co czułam sama. Był tutaj, cały i zdrowy!
- Muszę iść. - Chciałam zaprotestować, ale przyłożył dłoń do mojego policzka. Przymknęłam powieki. - Wrócę tak szybko, jak to będzie możliwe.
Pochylił się, pocałował krótko moje usta. Za krótko, a jednak wystarczyło, abym poczuła przyjemne ciepło. Odsunął się po chwili, która wydawała się zaledwie milisekundą. 
- Nie trać wiary i… czekaj na mnie, Granger. 
Pożegnał mnie identycznymi słowami, co ostatnim razem. Zatrzymał się w drzwiach, żeby posłać mi ostatnie, długie spojrzenie i zniknął na korytarzu, pozostawiając mnie z setką pytań, niepewnością i frustracją, zagnieżdżającymi się w moim sercu.

*

Byłam gdzieś na granicy jawy i snu, gdy usłyszałam, że ktoś ciągnie za klamkę od drzwi. Momentalnie przypomniała mi się sytuacja sprzed niemal roku, gdy byłam w podobnej sytuacji i w moim pokoju pojawił się pijany Draco. 
Tym razem nie miałam zamiaru chować się pod kołdrą i czekać na rozwój wydarzeń. Gdy drzwi zaczęły się uchylać, już stałam na środku pokoju z niewielkim lusterkiem w dłoni. Normalnie pewnie nie zrobiłoby nikomu krzywdy, jednak kilka godzin temu wpuściłam w nie sporą ilość magii… cóż, jeśli bym chciała, mogłabym nim teraz naprawdę kogoś uszkodzić. 
Szpara w drzwiach nieco się poszerzyła i już po chwili zamknęła. Czekałam. 
Postać zrobiła dwa kroki w przód, jasne włosy zamigotały w blasku księżyca, który wpadał przez okno. Odetchnęłam cicho, opuściłam lusterko. 
- Widzę, że masz tendencję do nachodzenia mnie w środku nocy - zażartowałam. Widziałam, że postać zamarła na moment, a już po chwili pomieszczenie zalało światło. Przymrużyłam powieki, żeby przyzwyczaić wzrok do jasności. Tęsknota i oczekiwanie wypełniały mnie od stóp do głów, a jednak postanowiłam się pohamować. Na razie.
Założyłam ręce na piersi. 
- Mam nadzieję, że dzisiaj nie jesteś pod wpływem procentów?
Kiepski żart. Zobaczyłam błysk zdziwienia w szarych oczach i poczułam dziwny niepokój. 
- Przyszedłem porozmawiać. 
Uniosłam brwi, ale nie skomentowałam. Podeszłam do niego, złapałam za dłoń i pociągnęłam do łóżka. 
Nie miał zwyczaju przychodzić o tak późnej porze, żeby porozmawiać, ale postanowiłam nie kwestionować jego słów. Cieszyłam się, że tu jest. Po tak długiej rozłące każda sekunda z nim była jak najcenniejszy skarb. 
Usiadłam na krawędzi, poklepałam miejsce tuż obok siebie. Mogłabym przysiąc, że zobaczyłam w jego szarych oczach wahanie, jednak zniknęło tak szybko, że już niczego nie byłam pewna. 
Zajął miejsce w pewnej odległości ode mnie. Skrzywiłam się. Był stanowczo za daleko, więc zmniejszyłam dystans i przytuliłam się do jego boku. Po krótkiej chwili objął mnie ramieniem i oparł brodę na mojej głowie. Tak bardzo brakowało mi jego bliskości! 
Pod wpływem spokoju przymknęłam powieki, a moje usta wygięły się w pół-uśmiechu. Wciągnęłam jego zapach, zauważyłam, że jest nieco inny niż zwykle, choć wciąż znajomy, ale w tym samym momencie usłyszałam jego słowa:
- Tęskniłem za tobą. 
Rozpłynęłam się. Skamielina, zajmująca miejsce mojego serca, zaczęła powoli pękać. Uścisnełam go mocniej i odsunęłam się, by spojrzeć mu w twarz. 
- Byłam wściekła, że zniknąłeś na tak długo - powiedziałam łagodnie. Miałam zamiar robić mu wyrzuty, ale w tym momencie czułam po prostu spokój. Cieszyłam się, że jest przy mnie. Pokręciłam głową. - Cieszę się, że wróciłeś… że nic ci nie jest. 
Obserwował mnie chwilę, jakby próbował wyryć w pamięci każdy skrawek mojej twarzy. Było to jednocześnie kochane i niepokojące. Uniósł dłoń, odsunął kosmyk włosów z mojej twarzy. 
Z dziwną jak na siebie niepewnością pochylił się i dotknął ustami moich ust. 
Ten pocałunek był inny niż wszystkie. Delikatny, niespieszny, zupełnie inny niż się spodziewałam po tak długim okresie oczekiwania. Wzbudziło to we mnie dziwne uczucia, jednak po raz kolejny postanowiłam tego nie kwestionować. 
- O czym chciałeś porozmawiać? - zapytałam, gdy odsunęliśmy się od siebie by złapać oddech. Nie chciałam przerywać pocałunku, jednak ciekawość wzięła górę. 
Odetchnął przeciągle. 
- Nott…
Wstałam gwałtownie, poczułam wściekłość, którą z pewnością było widać również na mojej twarzy. Mimo, że minęły prawie trzy miesiące, wciąż nie potrafiłam wybaczyć Teodorowi tego, co zrobił. Gdzieś w głębi wiedziałam, że mam po prostu złamane serce, ale nigdy w życiu bym się do tego nie przyznała, nawet przed samą sobą. 
- Już ci mówiłam, że nie chcę o nim rozmawiać - powiedziałam twardo. - Nic mnie nie obchodzi co ma do powiedzenia ten zdrajca.
Założyłam ręce na piersi, odwróciłam się, żeby ukryć wyraz twarzy.
- Jeśli tylko o tym chciałeś porozmawiać, to równie dobrze możesz wyjść.
Nie mam pojęcia, dlaczego byłam dla niego tak ostra. Prawda jest taka, że wcale nie chciałam, żeby wychodził. Desperacko pragnęłam, żeby został, przytulił mnie, odgonił wszystkie demony, jakie prześladowały mnie od momentu jego zniknięcia. 
Zerknęłam na niego kątem oka, zobaczyłam, że się krzywi. Zaczęłam się zastanawiać, co się zmieniło? Dlaczego, tak nagle zaczął przejmować się Nottem? I dlaczego się nie wykłóca?
- Wciąż się na niego wściekasz? - zapytał. Zacisnęłam dłonie w pięści. 
- Draco…
Westchnął, podniósł się z miejsca. Podszedł do mnie, obrócił w swoją stronę, złączył nasze czoła.
- Okej, już nic nie mówię - spasował. Było to dziwne, jednak zanim zdążyłam się głębiej zastanowić nad jego słowami, pocałował mnie z pasją tak wielką, że momentalnie zapomniałam o otaczającym mnie świecie. 
Resztę nocy spędziliśmy na pocałunkach, przytulaniu, pieszczotach, zanim jednak doszło do czegoś więcej, zasnęliśmy zmęczeni we własnych objęciach.

*

Poranek przyniósł pustkę i niepokój, którego nie potrafiłam wytłumaczyć. Zauważyłam, że połowa łóżka, którą zajmował Draco, jest pusta, jednak nie to było źródłem mojego niepokoju - czasem wychodził przed wschodem słońca. 
Obróciłam się na wznak i wpatrzyłam w sufit. Jego powrót odblokował we mnie siły i pragnienia, z których nie zdawałam sobie sprawy już od bardzo dawna. Wreszcie poczułam, że chcę działać, że czas wyrwać się z tej sytuacji. Gdybym tylko wiedziała jak… Tygodnie rozmyślań, a ja wciąż nie znalazłam idealnego rozwiązania. Mogłam uciec, jednak wiedziałam, że zatrzymają mnie paroma zaklęciami i oddadzą Bellatrix, która z przyjemnością zajmie się torturami. 
Bałam się jej jak diabli, dlatego, gdy zobaczyłam ją w moich drzwiach niecałą godzinę później poczułam, że mam ochotę uciekać gdzie pieprz rośnie. 
Patrzyła na mnie tymi szalonymi, ciemnymi oczami, w których widoczna była ogromna satysfakcja. 
- Pójdziesz ze mną - wyśpiewała radośnie. Moja krew zmieniła się w drobinki lodu. Nie wiedziałam, czego mogę się spodziewać, byłam jednak pewna, że będzie to coś okropnego. 
Zawahałam się na sekundę, co niewątpliwie zauważyła. Zmrużyła powieki. 
- Mam cię zmusić? 
Ocknęłam się momentalnie i posłusznie ruszyłam w jej stronę. Zaczęłam pluć sobie w brodę, za swój brak ostrożności. Powinnam być posłuszna cały czas - byłam przecież pod działaniem zaklęcia imperius!
Zmierzyła mnie dokładnie z góry na dół, ale nie skomentowała w żaden sposób, co tylko podsyciło mój niepokój. 
Prowadziła mnie w dół korytarza, w przeciwnym kierunku niż na co dzień. Moje serce biło coraz mocniej, odliczając kroki, które odbijały się od pustych ścian. Moja intuicja krzyczała, nogi rwały się do ucieczki. Czułam, że czeka mnie coś bardzo, bardzo złego…
Gdy przekroczyłam próg sali jadalnej, w moje oczy rzuciła się spora ilość śmierciożerców… oraz widok szlochającej Narcyzy Malfoy. 
Potrzebowałam dosłownie dwóch sekund, żeby zorientować się w sytuacji. Moje spojrzenie padło na środek utworzonego przez śmierciożerców kręgu, pośrodku którego siedział związany Draco. Nie wyglądał jakby coś mu się stało, jednak jego twarz wyrażała skrajną beznadzieję. 
Uniósł głowę, a ja zamarłam pod wpływem jego spojrzenia. Beznadzieja zmieniła się w determinację. Widziałam w szarych tęczówkach uczucie, żal, tęsknotę, a następnie pogodzenie z losem. Chciałam krzyczeć. 
Powietrze przecięła klątwa, wygięła ciało Draco w spazmie bólu. 
Mimo szoku, dałam radę opanować emocje. Zacisnęłam powieki, zaczęłam głębiej oddychać, z trudem powstrzymałam łzy, ale pozostałam w miejscu. Czułam, jakby to we mnie trafiła klątwa. Miałam wrażenie, że pod moją skórą znajdują się rozgrzane pręty, bezlitośnie atakują moje serce. Cierpiałam razem z nim. 
Rozumiałam i nie rozumiałam co się działo. 
- Interesujące - usłyszałam głos Voldemorta tuż obok siebie i dopiero wtedy dotarło do mnie, że drżę. Otworzyłam oczy, po raz kolejny poczułam się jak zwierzyna, która czeka na atak drapieżnika. Wyraz oczu, wyraz twarzy Voldemorta mówiły mi, że wszystko się wydało, że wie. 
Połączyliśmy spojrzenia, poczułam nacisk na barierę, ale jak zwykle już, odparłam atak. Przekrzywił głowę, przywołując na usta uśmieszek. 
- Bello…?
Mimo, że nie wydał żadnego polecenia, zdawała się wiedzieć, czego od niej oczekuje. Zupełnie, jakby całe przedstawienie zostało wyreżyserowane.
Kolejna, nieznana mi klątwa, przecięła powietrze. W pierwszym momencie miałam wrażenie, że nie trafiła, jednak po chwili zauważyłam kałużę krwi wypływającą spod nieprzytomnego ciała Draco…
Usłyszałam krzyk.
Sama zaczęłam krzyczeć. 
Nie miało już znaczenia, że powinnam być niezdolną do własnych uczuć maszyną. 
Nie ważne, że miałam być posłuszna, dalej działać zgodnie z planem, dopóki nie znajdę rozwiązania. 
Instynkt, uczucia, emocje wzięły nade mną górę, odebrały mi kontrolę bardziej niż klątwa imperius. 
Wiedziałam, że swoim zachowaniem podpisuję na siebie wyrok, jednak nie potrafiłam się powstrzymać. 
Rzuciłam się w stronę Draco, zostałam zatrzymana zanim zdążyłam zrobić choćby krok. 
Szarpałam się chwilę, bez powodzenia. Krew szumiała mi w uszach, w głowie wirowało. Gdzieś tam w tle słyszałam szloch Narcyzy, z moich oczu lały się łzy, serce pękało. 
To nie mogło tak się skończyć, on nie mógł umrzeć…
- Miałeś rację - odezwał się Voldemort, patrząc na grono śmierciożerców. Po chwili dojrzałam wśród nich Yaxleya, który spuścił głowę z fałszywą skromnością. - Nie sądziłem, że to możliwe, ale rzeczywiście oparła się klątwie. Do tego widzę, że trafiłeś również z jej przywiązaniem do młodego Malfoy’a… 
Zło, które zobaczyłam w jego uśmiechu przeniknęło mnie do szpiku kości. Nawet jeśli miałam jakąkolwiek nadzieję na wygraną, w tym momencie spłonęła doszczętnie. Wiedziałam, że ma nade mną przewagę i wiedział to również on. 
Zrobiłabym wszystko, żeby uratować Draco. W końcu on uratował mnie - niejednokrotnie. 
Obserwowałam powolny krok Voldemorta, nienawiść do niego zdawała się spalać mnie od środka. Nie rozumiałam, jak mogłam być córką kogoś tak na wskroś złego…
Śmierciożercy rozstąpili się, przepuszczając go do Draco, który odzyskał przytomność i obserwował wszystko bez słowa. Zastanawiałam się, czy się poddał, pogodził czy też został uciszony zaklęciem?
Podszedł do niego skrzat, wlał mu do ust jakiegoś płynu, po którym straszliwie się skrzywił. Voldemort machnął różdżką i stworzenie padło bez życia obok Draco. Łzy popłynęły z moich oczu nieprzerwanym strumieniem. 
- Kto pozwolił podać mu cokolwiek? - zapytał Voldemort. Wszyscy, jak na komendę opuścili głowy, nawet szlochająca Narcyza. - Niech nikt nie próbuje go ratować. Jest zdrajcą, przeszkodą, którą pozostaje mi tylko wyeliminować…
Zamarłam. Jak zamroczona obserwowałam ruch ręki, unoszącej Czarną Różdżkę. Przestałam myśleć. 
Poczułam jak zwierzęca złość rozprzestrzenia się po moim ciele, wlewa do serca, zasnuwa umysł ciemną mgłą. Zaczęłam widzieć wszystko przejaskrawione na czerwono. Nawet nie skupiałam się bardzo, a czułam jak magia trzymających mnie śmierciożerców zaczyna zasilać moje osłabione rozpaczą ciało. Nie więcej niż dwie sekundy później rzuciłam się w stronę Voldemorta, stanęłam na drodze jego zaklęcia, torując tym samym dostęp do Draco. Nie mogłam pozwolić go zabić!
Patrzyłam na swojego ojca z nienawiścią płynącą w moich żyłach i zrozumiałam, że zrobiłam dokładnie to, czego się po mnie spodziewał. Opuściłam gardę, straciłam kontrolę. Poczułam szarpnięcie, odrzuciło mnie w bok, nie mogłam ruszyć rękoma. Dopiero po chwili dotarło mnie, że zostałam zaatakowana przez innego śmierciożercę, który związał mnie magicznymi linami. 
- To przedstawienie jest dla ciebie, moja córko, więc będziesz siedziała w pierwszym rzędzie - usłyszałam, a po chwili niewidzialna siła, przyciągnęła mnie z powrotem do Draco. 
Łzy zasłaniały mi widok, ale starałam się odgonić je mruganiem. Odwrócił do mnie głowę, zobaczyłam w jego szarych tęczówkach strach i determinację. Wygiął usta w delikatnym uśmiechu, jakby chciał mi powiedzieć, że wszystko w porządku... ale nie było w porządku. Ani trochę. Przymknęłam powieki, drżałam. Nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje.
- Her… Miona… - poczułam chłodny dotyk na dłoni, wilgotna krew spłynęła po moich palcach. Niewiele myśląc, pochyliłam się i złożyłam pocałunek na ukochanych ustach. Wiedziałam, że tym samym przypieczętowuję własny los, jednak musiałam to zrobić. Nie odsuwałam się chwilę, przekazując Draco część magii, którą odebrałam trzymającym mnie wcześniej śmierciożecom. Wiedziałam, że w ten sposób będzie miał jakąkolwiek szansę, żeby przeżyć. 
- Urocze - prześmiewczy głos Voldemorta przerwał ciszę, gdzieniegdzie rozległy się chichoty. Nie słyszałam już szlochu Narcyzy, domyśliłam się więc, że została wyprowadzona. - Czas na ostatni akt przedstawienia. 
Gdzieś nade mną Voldemort podnosił różdzkę, w moim sercu rosło postanowienie, gdy patrzyłam w ukochane, szare oczy. Widziałam w nich ciepło, oddanie… miłość.
- Kocham cię - wyszeptały jego usta i w tym momencie podjęłam decyzję. 
- Avada…
- Nie! - krzyknęłam. W miarę możliwości przeskoczyłam tak, by ponownie zasłonić Draco własnym ciałem. Zaczęłam drżeć, a razem z tym drżał mój głos. - Zrobię… zrobię co chcesz. 
Usłyszałam głośne sapnięcie za plecami, słyszałam protest. Przed sobą widziałam jedynie zadowoloną twarz Voldemorta. Wiedziałam, że zagrałam według jego zasad. 
Czy byłam pewna swojej decyzji? W tamtym momencie w stu procentach. Musiałam uratować Draco… a resztą miałam zamiar przejmować się później. 
Voldemort opuścił różdżkę, przyłożył palec do brody udawał, że się zastanawia. 
- Wszystko mówisz… - spojrzałam na Draco, który kręcił głową, z przerażeniem w oczach. Obróciłam się do potwora, którym był mój ojciec, potwierdziłam skinięciem. 
- W takim razie złożysz Wieczystą Przysięgę. 
Tego się nie spodziewałam. Jeśli to możliwe, moje serce jeszcze bardziej wzmogło swój rytm. Zaczęłam się zastanawiać, czy Voldemort się domyślił, w jaki sposób pokonałam klątwę imperius. Czy wiedział, że wchłaniałam magię za każdym razem? A może myślał, że po prostu z czasem nauczyłam się jej opierać?
Patrzyłam w znienawidzone, czerwone oczy, próbowałam przejrzeć jego plany - jak zwykle bezskutecznie. 
- Nie rób tego - wyszeptał Draco. Mimo przekazanej przeze mnie magii, był coraz słabszy. Uścisnęłam jego lepką od krwi dłoń, uśmiechnęłam się pocieszająco. 
- Wszystko będzie dobrze… Zgadzam się - dodałam głośniej. - Ale obiecasz, że nie zabijesz Draco. 
Miałam wrażenie, że minęły godziny, zanim uzyskałam odpowiedź. 
- Niech stracę. 
Nie miałam wyjścia, musiałam mu zaufać. Jeśli potwierdzi te słowa pod przysięgą, będę miała pewność. Skinęłam głową, a po chwili  magiczne więzy opadły i zostałam podniesiona do pozycji stojącej. 
Zimna dłoń Voldemorta złapała moją własną, obok stanęła Bellatrix jako gwarant, z wrednym uśmieszkiem na twarzy. 
Machnęła różdżką, poczułam jak przez moje ciało przebiega zimny prąd. 
- Powtarzaj za mną - powiedziała. - Przysięgam swoje posłuszeństwo Czarnemu Panu.
Zerknęłam przelotnie na Draco, przełknęłam łzy. Skoro powiedziałam A, to  musiałam powiedzieć i B. 
- Przysięgam… przysięgam swoje posłuszeństwo Czarnemu Panu…
Przez moje ciało przebiegł ciepły prąd, skumulował się w dłoni i został przekazany Voldemortowi. Tym razem zwróciła się do niego, w oczekiwaniu. 
- Panie? 
- Przysięgam, że nie zabiję Dracona Malfoy’a. 
Po paru sekundach prąd wrócił z powrotem, przysięga została zawarta, było po wszystkim. 
Gdy puścił moją dłoń, rzuciłam się z powrotem w stronę Dracona, był coraz bledszy. 
- Jak mogłaś? - zapytał, pokręciłam głową. 
- Draco, ja…
Wtedy kilka rzeczy wydarzyło się jednocześnie. Usłyszałam przerażone westchnienia, więc obróciłam się tylko po to, by zobaczyć tłumek zgromadzony wokół zgiętego w pół Voldemorta. Trzymał się za głowę i ewidentnie cierpiał. Po chwili jego twarz wykrzywił wyraz takiej wściekłości, że momentalnie zmroziło mi krew w żyłach. 
- Po dłuższym namyśle… - wysyczał. Wyciągnął palec, przyciągając mnie do siebie ruchem dłoni. - Yaxley? 
Śmierciożerca pojawił się znikąd, kłaniając w pół. 
- Tak, panie?
- Wiesz co masz zrobić.
Nie rozumiałam. Mój umysł całkowicie się wyłączył, nie analizował tego co widzę, co się właśnie dzieje. Niezdolna do jakiegokolwiek ruchu patrzyłam, jak Yaxley unosi różdżkę. Patrzyłam na drogę, którą pokonał zielony promień, widziałam, jak kończy podróż uderzając w klatkę piersiową Draco. Siła uderzenia odrzuciła jego ciało parę metrów w tył, a cały świat przestał istnieć. 
Zdałam sobie sprawę, że krzyczę i się szarpię dopiero w momencie, gdy otrzymałam naprawdę silny cios w twarz. Odrzuciło mi głowę w tył i marzyłam tylko o tym, by umrzeć, zniknąć.
- Zamknij się, gówniaro! - warknął Voldemort. Widziałam w jego oczach czystą furię. - Nie mam czasu na twoje sceny. Idziemy.
Nie ruszyłam się z miejsca. Nie rozumiałam. 
- Jak… przecież przysięga… 
Przez chwilę miałam wrażenie, że zabije również mnie, ale roześmiał się śmiechem zimnym, pozbawionym wesołości. 
- Taka mądra, a jednocześnie tak głupia… powiedziałem, że JA go nie zabiję. 
Nie mogłam uwierzyć, że przeoczyłam tak ważny szczegół. Jak mogłam nie zwrócić na to uwagi? Jak mogłam być tak naiwna i głupia? 
Podpisałam na siebie wyrok, a nic nie ugrałam w zamian.
Wygrał. Voldemort wygrał, po raz kolejny. 
Moje ciało zaczęło działać bez mojej władzy. Dałam się pociągnąć, jak szmaciana lalka. Coś krzyczał do swoich sług, wydawał rozkazy. Było jasne, że coś strasznie go zdenerwowało, ale nie miałam siły się nad tym zastanawiać. Nie chciałam żyć. 
Zanim porwała mnie siła teleportacji, spojrzałam po raz ostatni na martwe ciało Dracona Malfoy’a.
Był moim światłem, kotwicą, która pozwalała mi trzymać się jasności, nie odpływać całkowicie w stronę mroku. A teraz już go nie było, zostałam sama. 
Poczułam, jak skamielina wraca na swoje miejsce, mrok na nowo wpełza do mojego umysłu.
Nienawiść wyżerała ze mnie resztki dobroci, jaką w sobie posiadałam. Byłam bezsilna, a jednak wiedziałam, że muszę zabić Voldemorta - nawet kosztem własnego życia. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz