12 sierpnia 2019

ROZDZIAŁ XIX


Malfoy odprowadził mnie do zachodniego skrzydła Malfoy Manor, ani słowem nie komentując sytuacji ze śniadania. Nigdy nie powiedziałabym tego głośno, ale byłam mu za to naprawdę wdzięczna. Już wystarczająco głupio się czułam, więc cieszyłam się, że nie poniżał mnie jeszcze bardziej. Jak na niego było to nadzwyczaj niespodziewane i miłe. 
- Przyjdę po ciebie jak skończycie - powiedział, wskazując drzwi, z klamką w kształcie węża. - I nie łaź nigdzie, Granger, żebym nie musiał cię szukać. 
A tak dobrze się zapowiadało…
- Daruj sobie - powiedziałam, czując rosnącą złość. - Już ci mówiłam, że cię nie…
- Potrzebujesz, potrzebujesz - przerwał mi w pół słowa. Na jego twarz wypłynął uśmieszek, ale oczy pozostały bez wyrazu. - Jak na razie jestem jedyną w miarę przyjazną osobą w tym miejscu. Nie zapominaj o tym. 
Nie umknął mojej uwadze nacisk na słowo “jedyną”. Czyżby nawiązywał do Teodora? Otwierałam usta, by o to zapytać, ale obrócił się na pięcie i zostawił mnie całkiem samą, po raz drugi tego dnia. Odprowadziłam go spojrzeniem i utkwiłam wzrok w ciemnych drzwiach. Przemknęło mi przez myśl, dlaczego właściwie pozwalam tak sobą dyrygować? Dlaczego spełniam rozkazy tego psychicznego człowieka i stawiam się na zawołanie, jak jeden z jego psów na posyłki? 
Powinnam skorzystać z momentu, że jestem sama i poszukać drogi ucieczki, ot co. Obróciłam się na pięcie, planując wrócić korytarzem i poszukać jakiegokolwiek błędu w zabezpieczeniach, jednak w tym samym momencie drzwi za mną otworzyły się z cichym skrzypnięciem. 
- Wybierasz się gdzieś, Granger? - usłyszałam znajomy głos, który sprawił, że zamarłam. Zimno rozeszło się po moim ciele, czułam się, jakbym połknęła sopel lodu. Strach i nienawiść zalały mnie z taką siłą, że ledwo powstrzymałam się, by nie rzucić na niego z gołymi rękami. 
Wiedziałam, że nie zdążyłabym zrobić choćby dwóch kroków, zanim odparłby mój atak jednym zaklęciem. Przez moment rozważałam czy nie zacząć jednak uciekać, ale rozsądek kazał mi spasować. Nie miałam żadnych szans. Zamiast tego, wzięłam głęboki wdech i odwróciłam się twarzą do człowieka, który zabił jedyną nadzieję świata czarodziejów. Jedyną osobę, której bał się sam Voldemort. 
Zmierzyłam go wzrokiem, nie odzywając się ani słowem. Bałam się, że gdy tylko otworzę usta, zacznę krzyczeć, a z oczu poleją się łzy. 
Przekrzywił głowę, przyglądając mi się oceniająco. Nie mogłam pozbyć się wrażenia, że mi współczuje i… trochę się boi? W sumie miał czego - zawsze mogłam wydać go Voldemortowi. Miałam ochotę prychnąć. Myślę, że słusznie założył, iż tego nie zrobię, bo łagodność zniknęła z jego oczu. Sekundę później, w drzwiach pojawiła się Bellatrix. 
- Nie umiesz sobie poradzić z gówniarą, Snape? - zapytała zjadliwie. Zmierzyła naszą dwójkę szalonym spojrzeniem, pełnym nienawiści. Jeśli miałabym wymienić osobę, której bałam się najbardziej, zaraz po Voldemorcie, to byłaby nią właśnie ona, Bellatrix Lestrange.
- Dawaj ją tu, Czarny Pan czeka, - zmrużyła powieki i wyciągnęła różdżkę. - Chyba, że sama mam ją przytargać? Zrobię to z przyjemnością…
Sposób, w jaki oblizała swoje wąskie usta powiedział mi, że rzeczywiście z chęcią by go wyręczyła. Nie szczędząc przy tym paru wyszukanych zaklęć, oczywiście. Perspektywa pozostania z nią sam na sam przeraziła mnie tak bardzo, że zaczęły trząść mi się ręce. 
- Zamknij się, Bello - powiedział spokojnie Snape, nie patrząc w jej stronę. Z niechęcią uświadomiłam sobie, że miałam nadzieję na jego reakcję. - I posuń, z łaski swojej. Granger wejdzie z własnej, nieprzymuszonej woli, prawda? 
Jego spojrzenie było stanowcze, niewzruszone. Czułam się, jakbym patrzyła w głęboką otchłań, w której nie ma nic, prócz pustki. 
Miałam ochotę się buntować, krzyczeć, szarpać i gryźć. Zamiast tego, skinęłam głową i posłusznie wyminęłam stojącą w drzwiach Bellatrix. Mój instynkt samozachowawczy zaczął działać na pełnych obrotach i jedyne czego pragnęłam, to zniknąć z zasięgu jej wzroku. Nie myślałam wtedy o tym, że za moment znajdę się pod obstrzałem o wiele gorszego, bardziej złowieszczego spojrzenia. Sądzę, że gdzieś w podświadomości byłam przekonana, że Voldemort nie zrobi mi żadnej krzywdy. Głupia, naiwna gęś. 

Im głębiej wchodziłam do komnaty, tym większy czułam chłód. Pomieszczenie było rozświetlone lewitującymi pod sufitem świecami, które nawet jeśli dawały jakiekolwiek ciepło, to i tak uciekało ono w górę. 
Wystrój był surowy, żadnych obrazów, kwiatów, ozdób. Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się niczego innego. Na środku stała duża, wygodna kanapa, stolik, a za nimi wysoki fotel ustawiony centralnie przed zgaszonym kominkiem. Po jego lewej stronie znajdowały się drzwi, które zauważyłam tylko dlatego, że otworzyły się, wpuszczając do pomieszczenia Voldemorta. Jeśli wcześniej było chłodno, to w tym momencie temperatura w pokoju spadła dużo poniżej skali. Miałam ochotę objąć się ramionami, by rozetrzeć gęsią skórkę, która pojawiła się na mojej skórze. Byłam przerażona. 
Nasze drugie spotkanie zupełnie w niczym nie przypominało tego pierwszego. Ostatnim razem napędzała mnie adrenalina, pewność siebie, obecność Blaise’a, innych ludzi, a także poczucie, że muszę chronić Ginny. Tym razem nie miałam żadnej z tych rzeczy. Byliśmy całkiem sami, ja bez różdżki, ani jakiejkolwiek ścieżki obrony. Byłam skazana na jego łaskę i jedyne co mi pozostawało, to chronić umysł. 
Siłą woli wzmocniłam barierę, zakrywającą moje myśli i wspomnienia. Wzrok utkwiłam w ogromnym wężu, który wpełzł do pomieszczenia, zaraz za swoim panem. 
- Jest piękna, prawda? - zapytał Voldemort, tak zwyczajnym tonem, że przez moment zgłupiałam. Ostatkami woli, powstrzymałam się od rozejrzenia, czy na pewno skierował te słowa do mnie. Wiedziałam, że nikogo innego nie było w tym pomieszczeniu. 
Zamiast odpowiedzieć, po prostu przełknęłam ślinę. 
Pod siłą spojrzenia jego czerwonych oczu, czułam się jak mała, bezradna dziewczynka. 
- Siadaj, córko.
Zrobiło mi się niedobrze. Miałam ochotę wykrzyczeć, że nie jestem jego córką, wiedziałam jednak, że nie jest to prawda. Wahałam się przez moment czy posłuchać, jednak coraz bardziej trzęsące się nogi mogły w każdej chwili odmówić posłuszeństwa. Cofnęłam się więc i opadłam na skraj kanapy. Voldemort kiwnął głową i spojrzał na węża, który położył łeb na podłokietniku, obróconego w moją stronę fotela. 
Odezwał się, jednak jedynie co słyszałam to dźwięki przypominające syczenie. Język wężów. Nie raz słyszałam, jak Harry go używał. 
- Zrozumiałaś? - zapytał o chwili Voldemort. Po raz kolejny, jego ton był tak zwyczajny, że nie potrafiłam się odnaleźć. Zupełnie nie tego się spodziewałam. 
Gdy spojrzał w moją stronę, jedyne co byłam w stanie zrobić to pokręcić głową. Odchylił się na oparcie i pogłaskał po brodzie, wwiercając we mnie zaciekawione spojrzenie. Zupełnie jakbym była interesującym okazem w zoo. 
- Ciekawe - wysyczał, nie zmieniając pozycji. Sekundę później poczułam nacisk na barierę, tak silny, że omal nie krzyknęłam. Przygryzłam wargę i odwróciłam wzrok. Nie chciałam dawać mu przewagi. 
Atak trwał dobrych parę minut, wycieńczając mnie zarówno psychicznie jak i fizycznie. Lekko drżące wcześniej nogi, teraz dygotały w całkowicie widoczny sposób. Zimny pot oblał całe moje ciało, umysł zaczęła zasnuwać senność.
Gdy myślałam, że dłużej nie wytrzymam, nacisk ustąpił, a pomieszczenie wypełnił zimny śmiech. 
- Jesteś silna… to dobrze - usłyszałam. Kątem oka widziałam, że podnosi się z miejsca i idzie w moją stronę. Automatycznie spięłam wszystkie mięśnie, przygotowując się na atak. Zamiast tego, zaczął obchodzić mnie dookoła, po raz kolejny egzaminując, jak eksponat. - I tak bardzo podobna do matki… w każdym razie o wiele bardziej niż do mnie. 
Złapał za kosmyk moich włosów, przykładając do szpar nosowych, jak ostatnim razem. Śniadanie podeszło mi do gardła. 
- Czego ode mnie chcesz? - zapytałam w końcu, drżącym głosem. Pamiętałam słowa Malfoya, że Voldemort ma co do mnie jakieś plany. - Jeśli masz zamiar mnie zabić, po prostu to zrób. 
Nie wiem, dlaczego to powiedziałam. Wcale tak nie myślałam, a mimo to czułam, że jest to coś, co powinnam z siebie wyrzucić. 
Stanął naprzeciw mnie, i zacmokał językiem, zupełnie jakby chciał zwrócić na siebie uwagę zwierzęcia. Gdyby miał brwi, z pewnością uniosły by się w geście zdziwienia i, być może, pogardy. 
- Taka naiwnie odważna - skomentował. - Nie mam zamiaru cię zabijać… - mogłabym przysiąc, że przemilczał słowo “jeszcze”. - Będziesz bardzo przydatnym żołnierzem w mojej armii. 
Wściekłość chwilowo zastąpiła strach.
- Nigdy nie będę po twojej stronie. Nigdy. - Spojrzałam w jego twarz, dzięki czemu zobaczyłam grymas złości, który zniknął w ułamku sekundy. Zrobił krok w tył i usiadł z powrotem w fotelu. 
- Wolisz być po stronie przegranych? - zapytał. - Bo tym właśnie jest ta zgraja naiwnych głupców. Bandą przegranych.
Zacisnęłam dłonie w pięści i omal nie sapnęłam z wściekłości. Zmierzył mnie rozbawionym spojrzeniem. 
- Chyba nie sądzisz, że ktokolwiek z nich ma ze mną szansę? - zapytał. - Teraz, gdy pozbyłem się jedynego, godnego przeciwnika, już nic nie stoi mi na drodze. 
- Harry… - zaczęłam, zanim zdążyłam ugryźć się w język. Na dźwięk imienia mojego przyjaciela, zerwał się z miejsca, z wyrazem wściekłości na twarzy.  
- Mówisz o tym małym, śmieciu, Potterze? - zaśmiał się, tym razem złowieszczo. - Zgniotę go jak robaka, którym jest. Następnym razem mi nie umknie. 
Złe przeczucie, zmroziło krew w moich żyłach. 
- Następnym razem? - zapytałam szeptem. Nie myśląc wiele, zerwałam się na równe nogi i rzuciłam na oślep w stronę Voldemorta. Oczywiście nigdy nie dotarłam do celu, bo jednym machnięciem różdżki odrzucił mnie w tył i przygwoździł do kanapy. Szarpnęłam się ze złością. - Co masz zamiar zrobić, ty… ty… ty potworze?!
Chciałam wiedzieć i nie chciałam jednocześnie. Zrobiłabym wszystko, żeby chronić przyjaciela! Moje serce biło jak szalone, pompując w moje żyły strach i determinację. 
Grymas wściekłości po raz kolejny wykrzywił jego wężowe rysy, gdy uniósł moje unieruchomione ciało do góry. Znalazłam się na linii jego wzroku, całkowicie zdana na łaskę tego człowieka.  Zimną dłonią złapał mnie za podbródek i zmusił bym spojrzała mu w oczy. 
- Masz szczęście,że jesteś mi potrzebna - wysyczał. - W innym przypadku całowałabyś mnie po stopach, błagając o litość.
Z trudem powstrzymałam prychnięcie. Spróbowałam się wyrwać, ale trzymał mnie zbyt mocno, a zaklęcie wciąż działało bez zarzutu. Byłam w pułapce i czułam, że jeszcze chwila, a moja determinacja zmieni się w panikę. 
Jak na zawołanie, po raz kolejny zaatakował mój umysł, tym razem z większą siłą i zajadłością niż wcześniej. Byłam zmęczona, do tego nadal zmuszona do utrzymywania kontaktu wzrokowego. Czułam, że jeszcze moment i osiągnę limit swoich możliwości. Oczy zaszły mi łzami, dzięki czemu nieco osłabiłam kontakt wzrokowy, a mimo to czułam, jak powoli zaczyna przebijać się przez moją obronę. 
Sądziliśmy z Blaise’m, że nie będzie próbował mnie złamać dłużej, niż te pięć minut, które wytrzymywałam wcześniej, a jednak musiałam nadepnąć mu na odcisk na tyle mocno, że się zawziął. Strzępy wspomnień zaczęły wypływać z mojego umysłu, więc usilnie starałam się nakierować je na inny tor. Przywołałam w głowie obraz mojej mamy. Jej uśmiech, spojrzenie pełne miłości. Moje serce zalała fala tęsknoty i uczucia… w tym samym momencie nacisk zniknął. Poczułam silny ból, gdy uderzyłam bokiem o podłogę. Zdezorientowana zaczęłam rozmasowywać bolące miejsce i spojrzałam na Voldemorta, który stał dwa kroki ode mnie, z wyrazem głębokiej pogardy na twarzy. 
Uniósł różdżkę, więc skuliłam się w oczekiwaniu na klątwę, która nie nadeszła. 
- Panie - usłyszałam głos Snape’a. O dzięki ci, Merlinie! - Mamy nowe informacje. Wszyscy czekają w sali jadalnej. 
Niczym w zwolnionym tempie, Voldemort spojrzał na Snape’a. Obserwowali się przez chwilę i znów odwrócił się do mnie. 
- Wrócimy do tego później - wysyczał i minął mnie, nie zaszczycając kolejnym spojrzeniem. 
Trzasnęły drzwi i w tym samym momencie straciłam przytomność.

*

Obudził mnie ból. Bolała mnie głowa, bok… całe ciało. Czułam pod policzkiem chłód podłogi, na której leżałam, Merlin wie jak długo. Nie miałam pojęcia, która była godzina, ani ile czasu byłam nieprzytomna. 
Trzymając się za pulsującą głowę, uniosłam do pozycji siedzącej i rozejrzałam po pomieszczeniu.
Spojrzałam na kanapę, stolik, kominek… a mój umysł otrzeźwiał w jednej sekundzie. Wciąż byłam w komnatach Voldemorta! 
Zerwałam się na równe nogi, zupełnie ignorując ból. Zanim jednak zdążyłam zrobić cokolwiek, drzwi się otworzyły i znów stanęłam twarzą w twarz z człowiekiem, którego bali się niemal wszyscy czarodzieje. 
Całe moje ciało stężało w gotowości. Zupełnie nie wiedziałam czego się spodziewać. Gdy wychodził, był wściekły, gotowy rzucić na mnie klątwę. Być może wrócił by dokończyć dzieła?
Jednak, gdy spojrzał w moją stronę, zobaczyłam, że jest… zadowolony? Jeśli osoba jego pokroju jest w ogóle zdolna do tego typu uczuć.
Zmierzył mnie bliżej nieokreślonym spojrzeniem, zupełnie nie przejmując się, że byłam w jego komnatach całkiem sama. Nasunęło mi to myśl, że albo był tak pewny, że nie odważyłabym się niczego dotknąć… albo moje omdlenie nie było czysto fizjologiczne. Owszem, byłam wyczerpana, jednak nie na tyle, by odpłynąć. Prawdopodobnie rzucił na mnie zaklęcie omdlenia, dzięki któremu straciłam przytomność dokładnie do momentu, w którym na powrót przekroczył próg pomieszczenia. 
Zacisnęłam dłonie w pięści, a przeciągły ból zapulsował w mojej skroni. Mogłam jedynie mieć nadzieję, że tym razem nie będzie grzebał w mojej głowie. W tym stanie nie dałabym rady się obronić. 
- Na czym skończyliśmy? - zapytał, siadając z powrotem w fotelu. Odprowadziłam go spojrzeniem, nie odzywając się ani słowem. Jego złowieszcza sylwetka, emanowała dziwnym entuzjazmem, który po raz kolejny sprawił, że zrobiło mi się zimno. Co mnie ominęło?
- Zastanawiasz się, skąd ta zmiana nastroju? - zapytał. Czyta w moich myślach? Na widok mojej przerażonej miny, zaczął się śmiać zimnym, nieprzyjemnym śmiechem. Nagini wpełzła na oparcie fotela i położyła swój wielki łeb na ramieniu Voldemorta. Miałam wrażenie, że nie spuszcza ze mnie głodnego spojrzenia. 
Uniosłam głowę do góry i postanowiłam się nie odzywać, chociaż ciekawość i niepokój zżerały mnie od środka. 
Tak jak sądziłam, nie miał zamiaru odpowiedzieć na zadane przez siebie pytanie.
- Jest dobry - powiedział. - Dlatego nie będę go psuł głupią wymianą zdań. Powiem ci, czego od ciebie oczekuję i wyjdź. 
Zacisnęłam mocniej dłonie, wbijając paznokcie w ich wewnętrzną część. Nic mnie nie obchodziło, że nie chciał sobie psuć humoru, nie miałam zamiaru nic dla niego robić. Przekrzywił głowę, a z jego czerwonych oczu zniknęła iskra ekscytacji. Zamiast niej pojawiła się budząca grozę powaga. Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach.
- Recevoir de la magie - powiedział z czystym francuskim akcentem. Uniosłam brwi, całkowicie zbita z tropu. 
- Odebranie magii? - oczywiście, że zrozumiałam co powiedział. Mama uczyła się ze mną francuskiego od kiedy pamiętam. Co prawda nigdy nie przyswoiłam go w stu procentach, ale co nie co potrafiłam. 
Gdy moje myśli odbiegły w kierunku mamy, uświadomiłam sobie o czym mówi. Przywołałam w pamięci rozmowę w naszym domku, w Catle Combe. Minęło zaledwie parę miesięcy, a wydawało się, jakby wydarzyło się to w innym życiu…
Wtedy skupiłam się przede wszystkim na fakcie, że moim ojcem nie jest Stuart Granger, jednak gdy zastanowiłam się głębiej, potrafiłam przywołać strzępki informacji na temat rodowej umiejętności rodziny Lemaire. Dopiero teraz, gdy Voldemort o tym wspomniał, dotarło do mnie, że również powinnam tę umiejętność posiadać. 
Ze zdumieniem uniosłam do góry swoje dłonie, zaczęłam oglądać je w skupieniu. Możliwe bym potrafiła robić coś, o czym nie miałam wcześniej pojęcia?
- Tego od ciebie oczekuję - odezwał się znów, swoim zimnym, syczącym głosem, w którym znów pobrzmiewało zadowolenie. - Pokażesz mi jak korzystać z tej sztuki.
Pokręciłam głową. Uznałam, że nie ma sensu mówić, że nigdy mu nie pomogę, choćbym miała zginąć. W mojej głowie kłębiło się trochę pytań i nie chciałam odbierać sobie możliwości uzyskania odpowiedzi, poprzez ponowne wyprowadzenie go z równowagi. 
- Nie mam pojęcia jak tego używać… - przyznałam, z zażenowaniem czując rumieniec wypływający na moje policzki. Nienawidziłam nie wiedzieć i miałam trochę żal do mamy, że nigdy mi o tym nie opowiedziała… lecz wtedy dotarło do mnie, że przecież  przez całe życie utrzymywała w tajemnicy fakt, że jest… była czarownicą. - Poza tym - mówiłam dalej, ignorując niedowierzanie na twarzy Voldemorta. - Z tego co wiem, odebrałeś magię mojej mamie, w noc… kiedy…
Przygryzłam wargę, z próbą zamaskowania grymasu. Nie potafiłam tego powiedzieć. Seks mojej mamy z Voldemortem… fuj. Tego było dla mnie zbyt wiele. I nie miał znaczenia fakt, że kiedyś był przystojnym, czarującym mężczyzną. 
Nie wiedziałam jak zareaguje, jednak  z pewnością nie spodziewałam się śmiechu, który usłyszałam. 
- Tak ci powiedziała? - zapytał. Patrzyłam na niego oszołomiona, zupełnie nie wiedząc co odpowiedzieć. W końcu skinęłam głową. 
- Twoja matka była mało umiejętną czarownicą, to fakt - powiedział takim tonem, jakby cała ta rozmowa nie była warta jego uwagi. Ponownie poczułam irracjonalną złość. - Jednak nauczycielką była jeszcze gorszą. - Mówiąc, głaskał Nagini po wielkim łbie. Nie spojrzał na mnie nawet na sekundę, mimo że ja nie spuszczałam z niego wzroku. Chłonęłam każde słowo, jak gąbka. Nogi zaczynały mnie boleć od stania w miejscu, ale bałam się ruszyć, żeby nie uronić ani jednego dźwięku. 
- Udało mi się odebrać część jej mocy, ale był to jednorazowy przypadek. Jej magia zniknęła zbyt szybko, a każda kolejna próba odebrania jej komuś innemu okazała się porażką - nie wiedziałam po co mi to mówi. Nie sądziłam, że Voldemort w ogóle potrafi rozmawiać, tak normalnie, bez gróźb i rzucania zaklęć. - Miała szczęście, że nie miałem czasu jej później szukać. 
Groźba ukryta w jego słowach sprawiła, że zadrżałam. Przełknęłam głośno ślinę i zapytałam o jedną rzecz, która zwróciła moją uwagę. 
- Co się stało z resztą jej magii? - Wciąż nie patrzył w moją stronę, gdy jego wąskie usta wykrzywił uśmiech. Gdybym nie wiedziała, że nie jest zdolny do jakichkolwiek pozytywnych uczuć, powiedziałabym, że był pełen aprobaty. Po chwili podniósł się z miejsca i podszedł do mnie. Znów zaczął mnie okrążać, jak drapieżnik osaczający swoją ofiarę. Spięłam mięśnie, tłumiąc w sobie obrzydzenie. 
- Dobre pytanie - jego głos był tak cichy, że niemal w niczym nie odróżniał się od syku. - Wbrew temu, co myślała Jean Lemaire, magii nie odebrałem jej ja, lecz ktoś, po kim się tego zupełnie nie spodziewała.
Zimny oddech Voldemorta owionął moją szyję, gdy po raz kolejny złapał za kosmyk moich włosów i pochylił się by go powąchać. 
- Tak wielka moc, w tak młodej osobie… to nie mógł być przypadek - wymruczał bardziej do siebie niż do mnie. Przed oczami stanęła mi niemal identyczna scena z poprzedniego spotkania. Byliśmy w podobnej sytuacji, gdy powiedział to swoje “ciekawe…”.
Elementy układanki, zaczęły układać się z jedno.
Gdy zrozumiałam co sugeruje, na moment zabrakło mi tchu. Wytrzeszczyłam oczy i bezwiednie rozluźniłam dłonie. Przestałam zwracać uwagę na to, że wciąż trzyma kosmyk moich włosów. Szok, groza i wyrzuty sumienia zalały mnie jedną, wielką falą. 
- Ja - wyszeptałam. - To ja odebrałam jej magię. - Nie byłam pewna czy było to bardziej stwierdzenie czy pytanie. Odpowiedział mi zimny śmiech, odbijający się od pustych ścian komnaty.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz