Malfoy odprowadził mnie
do zachodniego skrzydła Malfoy Manor, ani słowem nie komentując sytuacji ze
śniadania. Nigdy nie powiedziałabym tego głośno, ale byłam mu za to naprawdę
wdzięczna. Już wystarczająco głupio się czułam, więc cieszyłam się, że nie
poniżał mnie jeszcze bardziej. Jak na niego było to nadzwyczaj niespodziewane i
miłe.
- Przyjdę po ciebie jak
skończycie - powiedział, wskazując drzwi, z klamką w kształcie węża. - I nie
łaź nigdzie, Granger, żebym nie musiał cię szukać.
A tak dobrze się
zapowiadało…
- Daruj sobie -
powiedziałam, czując rosnącą złość. - Już ci mówiłam, że cię nie…
- Potrzebujesz,
potrzebujesz - przerwał mi w pół słowa. Na jego twarz wypłynął uśmieszek, ale
oczy pozostały bez wyrazu. - Jak na razie jestem jedyną w miarę
przyjazną osobą w tym miejscu. Nie zapominaj o tym.
Nie umknął mojej uwadze
nacisk na słowo “jedyną”. Czyżby nawiązywał do Teodora? Otwierałam usta, by o
to zapytać, ale obrócił się na pięcie i zostawił mnie całkiem samą, po raz
drugi tego dnia. Odprowadziłam go spojrzeniem i utkwiłam wzrok w ciemnych
drzwiach. Przemknęło mi przez myśl, dlaczego właściwie pozwalam tak sobą
dyrygować? Dlaczego spełniam rozkazy tego psychicznego człowieka i stawiam się
na zawołanie, jak jeden z jego psów na posyłki?
Powinnam skorzystać z
momentu, że jestem sama i poszukać drogi ucieczki, ot co. Obróciłam się na
pięcie, planując wrócić korytarzem i poszukać jakiegokolwiek błędu w
zabezpieczeniach, jednak w tym samym momencie drzwi za mną otworzyły się z
cichym skrzypnięciem.
- Wybierasz się gdzieś,
Granger? - usłyszałam znajomy głos, który sprawił, że zamarłam. Zimno rozeszło
się po moim ciele, czułam się, jakbym połknęła sopel lodu. Strach i nienawiść
zalały mnie z taką siłą, że ledwo powstrzymałam się, by nie rzucić na niego z
gołymi rękami.
Wiedziałam, że nie
zdążyłabym zrobić choćby dwóch kroków, zanim odparłby mój atak jednym
zaklęciem. Przez moment rozważałam czy nie zacząć jednak uciekać, ale rozsądek
kazał mi spasować. Nie miałam żadnych szans. Zamiast tego, wzięłam głęboki
wdech i odwróciłam się twarzą do człowieka, który zabił jedyną nadzieję świata
czarodziejów. Jedyną osobę, której bał się sam Voldemort.
Zmierzyłam go wzrokiem,
nie odzywając się ani słowem. Bałam się, że gdy tylko otworzę usta, zacznę
krzyczeć, a z oczu poleją się łzy.
Przekrzywił głowę,
przyglądając mi się oceniająco. Nie mogłam pozbyć się wrażenia, że mi
współczuje i… trochę się boi? W sumie miał czego - zawsze mogłam wydać go
Voldemortowi. Miałam ochotę prychnąć. Myślę, że słusznie założył, iż tego nie
zrobię, bo łagodność zniknęła z jego oczu. Sekundę później, w drzwiach pojawiła
się Bellatrix.
- Nie umiesz sobie
poradzić z gówniarą, Snape? - zapytała zjadliwie. Zmierzyła naszą dwójkę
szalonym spojrzeniem, pełnym nienawiści. Jeśli miałabym wymienić osobę, której
bałam się najbardziej, zaraz po Voldemorcie, to byłaby nią właśnie ona,
Bellatrix Lestrange.
- Dawaj ją tu, Czarny Pan czeka, - zmrużyła powieki i wyciągnęła różdżkę. - Chyba, że sama mam ją przytargać? Zrobię to z przyjemnością…
- Dawaj ją tu, Czarny Pan czeka, - zmrużyła powieki i wyciągnęła różdżkę. - Chyba, że sama mam ją przytargać? Zrobię to z przyjemnością…
Sposób, w jaki oblizała
swoje wąskie usta powiedział mi, że rzeczywiście z chęcią by go wyręczyła. Nie
szczędząc przy tym paru wyszukanych zaklęć, oczywiście. Perspektywa pozostania
z nią sam na sam przeraziła mnie tak bardzo, że zaczęły trząść mi się
ręce.
- Zamknij się, Bello -
powiedział spokojnie Snape, nie patrząc w jej stronę. Z niechęcią uświadomiłam
sobie, że miałam nadzieję na jego reakcję. - I posuń, z łaski swojej. Granger
wejdzie z własnej, nieprzymuszonej woli, prawda?
Jego spojrzenie było
stanowcze, niewzruszone. Czułam się, jakbym patrzyła w głęboką otchłań, w
której nie ma nic, prócz pustki.
Miałam ochotę się
buntować, krzyczeć, szarpać i gryźć. Zamiast tego, skinęłam głową i posłusznie
wyminęłam stojącą w drzwiach Bellatrix. Mój instynkt samozachowawczy zaczął
działać na pełnych obrotach i jedyne czego pragnęłam, to zniknąć z zasięgu jej
wzroku. Nie myślałam wtedy o tym, że za moment znajdę się pod obstrzałem o
wiele gorszego, bardziej złowieszczego spojrzenia. Sądzę, że gdzieś w
podświadomości byłam przekonana, że Voldemort nie zrobi mi żadnej krzywdy.
Głupia, naiwna gęś.
Im głębiej wchodziłam do
komnaty, tym większy czułam chłód. Pomieszczenie było rozświetlone lewitującymi
pod sufitem świecami, które nawet jeśli dawały jakiekolwiek ciepło, to i tak
uciekało ono w górę.
Wystrój był surowy,
żadnych obrazów, kwiatów, ozdób. Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się niczego
innego. Na środku stała duża, wygodna kanapa, stolik, a za nimi wysoki fotel
ustawiony centralnie przed zgaszonym kominkiem. Po jego lewej stronie znajdowały
się drzwi, które zauważyłam tylko dlatego, że otworzyły się, wpuszczając do
pomieszczenia Voldemorta. Jeśli wcześniej było chłodno, to w tym momencie
temperatura w pokoju spadła dużo poniżej skali. Miałam ochotę objąć się
ramionami, by rozetrzeć gęsią skórkę, która pojawiła się na mojej skórze. Byłam
przerażona.
Nasze drugie spotkanie
zupełnie w niczym nie przypominało tego pierwszego. Ostatnim razem napędzała
mnie adrenalina, pewność siebie, obecność Blaise’a, innych ludzi, a także
poczucie, że muszę chronić Ginny. Tym razem nie miałam żadnej z tych rzeczy.
Byliśmy całkiem sami, ja bez różdżki, ani jakiejkolwiek ścieżki obrony. Byłam
skazana na jego łaskę i jedyne co mi pozostawało, to chronić umysł.
Siłą woli wzmocniłam
barierę, zakrywającą moje myśli i wspomnienia. Wzrok utkwiłam w ogromnym wężu,
który wpełzł do pomieszczenia, zaraz za swoim panem.
- Jest piękna, prawda? -
zapytał Voldemort, tak zwyczajnym tonem, że przez moment zgłupiałam. Ostatkami
woli, powstrzymałam się od rozejrzenia, czy na pewno skierował te słowa do
mnie. Wiedziałam, że nikogo innego nie było w tym pomieszczeniu.
Zamiast odpowiedzieć, po
prostu przełknęłam ślinę.
Pod siłą spojrzenia jego
czerwonych oczu, czułam się jak mała, bezradna dziewczynka.
- Siadaj, córko.
Zrobiło mi się
niedobrze. Miałam ochotę wykrzyczeć, że nie jestem jego córką, wiedziałam
jednak, że nie jest to prawda. Wahałam się przez moment czy posłuchać, jednak
coraz bardziej trzęsące się nogi mogły w każdej chwili odmówić posłuszeństwa.
Cofnęłam się więc i opadłam na skraj kanapy. Voldemort kiwnął głową i spojrzał
na węża, który położył łeb na podłokietniku, obróconego w moją stronę
fotela.
Odezwał się, jednak
jedynie co słyszałam to dźwięki przypominające syczenie. Język wężów. Nie raz
słyszałam, jak Harry go używał.
- Zrozumiałaś? - zapytał
o chwili Voldemort. Po raz kolejny, jego ton był tak zwyczajny, że nie
potrafiłam się odnaleźć. Zupełnie nie tego się spodziewałam.
Gdy spojrzał w moją
stronę, jedyne co byłam w stanie zrobić to pokręcić głową. Odchylił się na
oparcie i pogłaskał po brodzie, wwiercając we mnie zaciekawione spojrzenie.
Zupełnie jakbym była interesującym okazem w zoo.
- Ciekawe - wysyczał,
nie zmieniając pozycji. Sekundę później poczułam nacisk na barierę, tak silny,
że omal nie krzyknęłam. Przygryzłam wargę i odwróciłam wzrok. Nie chciałam
dawać mu przewagi.
Atak trwał dobrych parę
minut, wycieńczając mnie zarówno psychicznie jak i fizycznie. Lekko drżące
wcześniej nogi, teraz dygotały w całkowicie widoczny sposób. Zimny pot oblał
całe moje ciało, umysł zaczęła zasnuwać senność.
Gdy myślałam, że dłużej
nie wytrzymam, nacisk ustąpił, a pomieszczenie wypełnił zimny śmiech.
- Jesteś silna… to
dobrze - usłyszałam. Kątem oka widziałam, że podnosi się z miejsca i idzie w
moją stronę. Automatycznie spięłam wszystkie mięśnie, przygotowując się na
atak. Zamiast tego, zaczął obchodzić mnie dookoła, po raz kolejny egzaminując,
jak eksponat. - I tak bardzo podobna do matki… w każdym razie o wiele bardziej
niż do mnie.
Złapał za kosmyk moich
włosów, przykładając do szpar nosowych, jak ostatnim razem. Śniadanie podeszło
mi do gardła.
- Czego ode mnie chcesz?
- zapytałam w końcu, drżącym głosem. Pamiętałam słowa Malfoya, że Voldemort ma
co do mnie jakieś plany. - Jeśli masz zamiar mnie zabić, po prostu to
zrób.
Nie wiem, dlaczego to
powiedziałam. Wcale tak nie myślałam, a mimo to czułam, że jest to coś, co
powinnam z siebie wyrzucić.
Stanął naprzeciw mnie, i
zacmokał językiem, zupełnie jakby chciał zwrócić na siebie uwagę zwierzęcia.
Gdyby miał brwi, z pewnością uniosły by się w geście zdziwienia i, być może,
pogardy.
- Taka naiwnie odważna -
skomentował. - Nie mam zamiaru cię zabijać… - mogłabym przysiąc, że przemilczał
słowo “jeszcze”. - Będziesz bardzo przydatnym żołnierzem w mojej armii.
Wściekłość chwilowo
zastąpiła strach.
- Nigdy nie będę po
twojej stronie. Nigdy. - Spojrzałam w jego twarz, dzięki czemu
zobaczyłam grymas złości, który zniknął w ułamku sekundy. Zrobił krok w tył i
usiadł z powrotem w fotelu.
- Wolisz być po stronie
przegranych? - zapytał. - Bo tym właśnie jest ta zgraja naiwnych głupców. Bandą
przegranych.
Zacisnęłam dłonie w
pięści i omal nie sapnęłam z wściekłości. Zmierzył mnie rozbawionym
spojrzeniem.
- Chyba nie sądzisz, że
ktokolwiek z nich ma ze mną szansę? - zapytał. - Teraz, gdy pozbyłem się
jedynego, godnego przeciwnika, już nic nie stoi mi na drodze.
- Harry… - zaczęłam,
zanim zdążyłam ugryźć się w język. Na dźwięk imienia mojego przyjaciela, zerwał
się z miejsca, z wyrazem wściekłości na twarzy.
- Mówisz o tym małym,
śmieciu, Potterze? - zaśmiał się, tym razem złowieszczo. - Zgniotę go jak
robaka, którym jest. Następnym razem mi nie umknie.
Złe przeczucie, zmroziło
krew w moich żyłach.
- Następnym razem? -
zapytałam szeptem. Nie myśląc wiele, zerwałam się na równe nogi i rzuciłam na
oślep w stronę Voldemorta. Oczywiście nigdy nie dotarłam do celu, bo jednym
machnięciem różdżki odrzucił mnie w tył i przygwoździł do kanapy. Szarpnęłam
się ze złością. - Co masz zamiar zrobić, ty… ty… ty potworze?!
Chciałam wiedzieć i nie
chciałam jednocześnie. Zrobiłabym wszystko, żeby chronić przyjaciela! Moje
serce biło jak szalone, pompując w moje żyły strach i determinację.
Grymas wściekłości po
raz kolejny wykrzywił jego wężowe rysy, gdy uniósł moje unieruchomione ciało do
góry. Znalazłam się na linii jego wzroku, całkowicie zdana na łaskę tego
człowieka. Zimną dłonią złapał mnie za podbródek i zmusił bym spojrzała mu
w oczy.
- Masz szczęście,że
jesteś mi potrzebna - wysyczał. - W innym przypadku całowałabyś mnie po
stopach, błagając o litość.
Z trudem powstrzymałam
prychnięcie. Spróbowałam się wyrwać, ale trzymał mnie zbyt mocno, a zaklęcie
wciąż działało bez zarzutu. Byłam w pułapce i czułam, że jeszcze chwila, a moja
determinacja zmieni się w panikę.
Jak na zawołanie, po raz
kolejny zaatakował mój umysł, tym razem z większą siłą i zajadłością niż
wcześniej. Byłam zmęczona, do tego nadal zmuszona do utrzymywania kontaktu wzrokowego.
Czułam, że jeszcze moment i osiągnę limit swoich możliwości. Oczy zaszły mi
łzami, dzięki czemu nieco osłabiłam kontakt wzrokowy, a mimo to czułam, jak
powoli zaczyna przebijać się przez moją obronę.
Sądziliśmy z Blaise’m,
że nie będzie próbował mnie złamać dłużej, niż te pięć minut, które
wytrzymywałam wcześniej, a jednak musiałam nadepnąć mu na odcisk na tyle mocno,
że się zawziął. Strzępy wspomnień zaczęły wypływać z mojego umysłu, więc
usilnie starałam się nakierować je na inny tor. Przywołałam w głowie obraz
mojej mamy. Jej uśmiech, spojrzenie pełne miłości. Moje serce zalała fala
tęsknoty i uczucia… w tym samym momencie nacisk zniknął. Poczułam silny ból,
gdy uderzyłam bokiem o podłogę. Zdezorientowana zaczęłam rozmasowywać bolące
miejsce i spojrzałam na Voldemorta, który stał dwa kroki ode mnie, z wyrazem
głębokiej pogardy na twarzy.
Uniósł różdżkę, więc
skuliłam się w oczekiwaniu na klątwę, która nie nadeszła.
- Panie - usłyszałam
głos Snape’a. O dzięki ci, Merlinie! - Mamy nowe informacje. Wszyscy czekają w
sali jadalnej.
Niczym w zwolnionym
tempie, Voldemort spojrzał na Snape’a. Obserwowali się przez chwilę i znów
odwrócił się do mnie.
- Wrócimy do tego
później - wysyczał i minął mnie, nie zaszczycając kolejnym spojrzeniem.
Trzasnęły drzwi i w tym
samym momencie straciłam przytomność.
*
Obudził mnie ból. Bolała
mnie głowa, bok… całe ciało. Czułam pod policzkiem chłód podłogi, na której
leżałam, Merlin wie jak długo. Nie miałam pojęcia, która była godzina, ani ile
czasu byłam nieprzytomna.
Trzymając się za
pulsującą głowę, uniosłam do pozycji siedzącej i rozejrzałam po pomieszczeniu.
Spojrzałam na kanapę,
stolik, kominek… a mój umysł otrzeźwiał w jednej sekundzie. Wciąż byłam w
komnatach Voldemorta!
Zerwałam się na równe
nogi, zupełnie ignorując ból. Zanim jednak zdążyłam zrobić cokolwiek, drzwi się
otworzyły i znów stanęłam twarzą w twarz z człowiekiem, którego bali się niemal
wszyscy czarodzieje.
Całe moje ciało stężało
w gotowości. Zupełnie nie wiedziałam czego się spodziewać. Gdy wychodził, był
wściekły, gotowy rzucić na mnie klątwę. Być może wrócił by dokończyć dzieła?
Jednak, gdy spojrzał w
moją stronę, zobaczyłam, że jest… zadowolony? Jeśli osoba jego pokroju jest w
ogóle zdolna do tego typu uczuć.
Zmierzył mnie bliżej
nieokreślonym spojrzeniem, zupełnie nie przejmując się, że byłam w jego
komnatach całkiem sama. Nasunęło mi to myśl, że albo był tak pewny, że nie
odważyłabym się niczego dotknąć… albo moje omdlenie nie było czysto
fizjologiczne. Owszem, byłam wyczerpana, jednak nie na tyle, by odpłynąć.
Prawdopodobnie rzucił na mnie zaklęcie omdlenia, dzięki któremu straciłam
przytomność dokładnie do momentu, w którym na powrót przekroczył próg
pomieszczenia.
Zacisnęłam dłonie w
pięści, a przeciągły ból zapulsował w mojej skroni. Mogłam jedynie mieć
nadzieję, że tym razem nie będzie grzebał w mojej głowie. W tym stanie nie
dałabym rady się obronić.
- Na czym skończyliśmy?
- zapytał, siadając z powrotem w fotelu. Odprowadziłam go spojrzeniem, nie
odzywając się ani słowem. Jego złowieszcza sylwetka, emanowała dziwnym
entuzjazmem, który po raz kolejny sprawił, że zrobiło mi się zimno. Co mnie
ominęło?
- Zastanawiasz się, skąd
ta zmiana nastroju? - zapytał. Czyta w moich myślach? Na widok mojej
przerażonej miny, zaczął się śmiać zimnym, nieprzyjemnym śmiechem. Nagini
wpełzła na oparcie fotela i położyła swój wielki łeb na ramieniu Voldemorta.
Miałam wrażenie, że nie spuszcza ze mnie głodnego spojrzenia.
Uniosłam głowę do góry i
postanowiłam się nie odzywać, chociaż ciekawość i niepokój zżerały mnie od
środka.
Tak jak sądziłam, nie
miał zamiaru odpowiedzieć na zadane przez siebie pytanie.
- Jest dobry -
powiedział. - Dlatego nie będę go psuł głupią wymianą zdań. Powiem ci, czego od
ciebie oczekuję i wyjdź.
Zacisnęłam mocniej
dłonie, wbijając paznokcie w ich wewnętrzną część. Nic mnie nie obchodziło, że
nie chciał sobie psuć humoru, nie miałam zamiaru nic dla niego robić.
Przekrzywił głowę, a z jego czerwonych oczu zniknęła iskra ekscytacji. Zamiast
niej pojawiła się budząca grozę powaga. Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach.
- Recevoir de la
magie - powiedział z czystym francuskim akcentem. Uniosłam brwi, całkowicie
zbita z tropu.
- Odebranie magii? -
oczywiście, że zrozumiałam co powiedział. Mama uczyła się ze mną francuskiego
od kiedy pamiętam. Co prawda nigdy nie przyswoiłam go w stu procentach, ale co
nie co potrafiłam.
Gdy moje myśli odbiegły
w kierunku mamy, uświadomiłam sobie o czym mówi. Przywołałam w pamięci rozmowę
w naszym domku, w Catle Combe. Minęło zaledwie parę miesięcy, a wydawało się,
jakby wydarzyło się to w innym życiu…
Wtedy skupiłam się
przede wszystkim na fakcie, że moim ojcem nie jest Stuart Granger, jednak gdy
zastanowiłam się głębiej, potrafiłam przywołać strzępki informacji na temat
rodowej umiejętności rodziny Lemaire. Dopiero teraz, gdy Voldemort o tym
wspomniał, dotarło do mnie, że również powinnam tę umiejętność posiadać.
Ze zdumieniem uniosłam
do góry swoje dłonie, zaczęłam oglądać je w skupieniu. Możliwe bym potrafiła
robić coś, o czym nie miałam wcześniej pojęcia?
- Tego od ciebie
oczekuję - odezwał się znów, swoim zimnym, syczącym głosem, w którym znów
pobrzmiewało zadowolenie. - Pokażesz mi jak korzystać z tej sztuki.
Pokręciłam głową.
Uznałam, że nie ma sensu mówić, że nigdy mu nie pomogę, choćbym miała zginąć. W
mojej głowie kłębiło się trochę pytań i nie chciałam odbierać sobie możliwości
uzyskania odpowiedzi, poprzez ponowne wyprowadzenie go z równowagi.
- Nie mam pojęcia jak
tego używać… - przyznałam, z zażenowaniem czując rumieniec wypływający na moje
policzki. Nienawidziłam nie wiedzieć i miałam trochę żal do mamy, że nigdy mi o
tym nie opowiedziała… lecz wtedy dotarło do mnie, że przecież przez całe
życie utrzymywała w tajemnicy fakt, że jest… była czarownicą. - Poza tym
- mówiłam dalej, ignorując niedowierzanie na twarzy Voldemorta. - Z tego co
wiem, odebrałeś magię mojej mamie, w noc… kiedy…
Przygryzłam wargę, z
próbą zamaskowania grymasu. Nie potafiłam tego powiedzieć. Seks mojej mamy z
Voldemortem… fuj. Tego było dla mnie zbyt wiele. I nie miał znaczenia fakt, że
kiedyś był przystojnym, czarującym mężczyzną.
Nie wiedziałam jak
zareaguje, jednak z pewnością nie spodziewałam się śmiechu, który
usłyszałam.
- Tak ci powiedziała? -
zapytał. Patrzyłam na niego oszołomiona, zupełnie nie wiedząc co odpowiedzieć.
W końcu skinęłam głową.
- Twoja matka była mało
umiejętną czarownicą, to fakt - powiedział takim tonem, jakby cała ta rozmowa
nie była warta jego uwagi. Ponownie poczułam irracjonalną złość. - Jednak
nauczycielką była jeszcze gorszą. - Mówiąc, głaskał Nagini po wielkim łbie. Nie
spojrzał na mnie nawet na sekundę, mimo że ja nie spuszczałam z niego wzroku.
Chłonęłam każde słowo, jak gąbka. Nogi zaczynały mnie boleć od stania w
miejscu, ale bałam się ruszyć, żeby nie uronić ani jednego dźwięku.
- Udało mi się odebrać
część jej mocy, ale był to jednorazowy przypadek. Jej magia zniknęła zbyt
szybko, a każda kolejna próba odebrania jej komuś innemu okazała się porażką -
nie wiedziałam po co mi to mówi. Nie sądziłam, że Voldemort w ogóle potrafi
rozmawiać, tak normalnie, bez gróźb i rzucania zaklęć. - Miała szczęście, że
nie miałem czasu jej później szukać.
Groźba ukryta w jego
słowach sprawiła, że zadrżałam. Przełknęłam głośno ślinę i zapytałam o jedną
rzecz, która zwróciła moją uwagę.
- Co się stało z resztą
jej magii? - Wciąż nie patrzył w moją stronę, gdy jego wąskie usta wykrzywił
uśmiech. Gdybym nie wiedziała, że nie jest zdolny do jakichkolwiek pozytywnych
uczuć, powiedziałabym, że był pełen aprobaty. Po chwili podniósł się z miejsca
i podszedł do mnie. Znów zaczął mnie okrążać, jak drapieżnik osaczający swoją
ofiarę. Spięłam mięśnie, tłumiąc w sobie obrzydzenie.
- Dobre pytanie - jego
głos był tak cichy, że niemal w niczym nie odróżniał się od syku. - Wbrew temu,
co myślała Jean Lemaire, magii nie odebrałem jej ja, lecz ktoś, po kim się tego
zupełnie nie spodziewała.
Zimny oddech Voldemorta
owionął moją szyję, gdy po raz kolejny złapał za kosmyk moich włosów i pochylił
się by go powąchać.
- Tak wielka moc, w tak
młodej osobie… to nie mógł być przypadek - wymruczał bardziej do siebie niż do
mnie. Przed oczami stanęła mi niemal identyczna scena z poprzedniego spotkania.
Byliśmy w podobnej sytuacji, gdy powiedział to swoje “ciekawe…”.
Elementy układanki,
zaczęły układać się z jedno.
Gdy zrozumiałam co
sugeruje, na moment zabrakło mi tchu. Wytrzeszczyłam oczy i bezwiednie
rozluźniłam dłonie. Przestałam zwracać uwagę na to, że wciąż trzyma kosmyk
moich włosów. Szok, groza i wyrzuty sumienia zalały mnie jedną, wielką falą.
- Ja - wyszeptałam. - To
ja odebrałam jej magię. - Nie byłam pewna czy było to bardziej stwierdzenie czy
pytanie. Odpowiedział mi zimny śmiech, odbijający się od pustych ścian komnaty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz