16 maja 2019

ROZDZIAŁ X


Obudziłam się rano wypoczęta i spokojna. Przywitała mnie cisza i ciepłe promienie słoneczne, wpadające do dormitorium przez szparę między kotarami.
Przeciągnęłam się niczym kotka, ciesząc pięknem poranka, i dopiero po chwili do mojej świadomości zaczęły napływać wspomnienia z dnia wczorajszego.
Wyjście do Hogsmeade. Porwanie. Spotkanie. Voldemort.
Opuściłam ręce i opadłam z powrotem na poduszkę. Nie widziałam swojej twarzy, ale byłam pewna, że gdybym spojrzała w lustro, zobaczyłabym grymas niepokoju i rezygnacji. Naciągnęłam kołdrę na głowę i stłumiłam jęk frustracji.
Nie chciałam obudzić współlokatorek i z pewnością nie chodziło tu o grzeczność. Słyszałam,  że wróciły do dormitorium późno, o wiele później, niż było to dozwolone. Nie zwróciłam im uwagi tylko dlatego, że słyszałam płacz Lavender. Nie wiedziałam, co się stało, ale nadal miałam uraz do tej dziewczyny i nie miałam ochoty na konfrontację.
Po dłuższej chwili odchyliłam kołdrę i pozwoliłam, aby promienie słoneczne padły wprost na moją twarz.
Miałam przed sobą naprawdę ciężki dzień. Voldemort zaplanował sobie spotkanie tata-córka i, oczywiście, postanowił wyegzekwować to siłą. Nie, żebym wyraziła zgodę, gdyby zapytał… to przecież jasne, że nie. A przynajmniej nie teraz. Chciałabym czuć się choć trochę silniej, pewniej.
Opuściłam nogi na podłogę i skierowałam się do łazienki. Wiedziałam, że choćbym nie wiem co robiła, nie uniknę wydarzeń najbliższych godzin. Owszem, mogłabym je odwlec, ale z pewnością nie uniknę, a też nie wiadomo, jakie czekałyby mnie konsekwencje…
W głębi ducha cieszyłam się, że w zeszłym roku poznałam wiele przydatnych zaklęć. Na wspomnienie Gwardii Dumbledore’a, jak zwykle się uśmiechnęłam.
Zwinęłam dłonie w pięści, obserwując swoją twarz w niewielkim łazienkowym lustrze. Byłam najlepsza na roku z zaklęć. Opanowałam oklumencję na tyle, aby obronić się przed atakami Zabiniego znienacka, a mimo to nadal ćwiczyłam. Dam radę.
Skinęłam głową, a moje odbicie zrobiło to samo.

*~*~*

Wielka Sala ziała pustkami, jak zwykle  w sobotę o tak wczesnej porze. Mignęło mi może z pięć znajomych twarzy, które tak jak ja były rannymi ptaszkami, jednak przy stole Ślizgonów nie zobaczyłam nikogo. Nie wiem, dlaczego tam spojrzałam, może miałam nadzieję, że zobaczę Zabiniego? Martwiłam się o niego i to uczucie coraz bardziej przybierało na sile.
Narażał własne życie ucząc mnie oklumencji, a teraz nigdzie go nie było. Co prawda Snape i Dumbledore nie wydawali się specjalnie przejęci, że jeden z ich uczniów zapadł się pod ziemię, ale ja nie potrafiłam zignorować tego faktu.
Z westchnięciem opadłam na ławę przy stole Gryffindoru i sięgnęłam po parujące wciąż bułeczki, które właśnie pojawiły się na stole. Łyk ciepłej kawy uświadomił mi jeszcze jedną rzecz, która była kluczowa dla wydarzeń dzisiejszego dnia.
Harry, Ron, Ginny.
Dumbledore jasno zaznaczył, że powinnam być sama, aby nikogo nie narażać. W pełni się z tym zgadzałam, jednak znałam swoich przyjaciół i wiedziałam, że czeka mnie trudniejsze zadanie niż spotkanie z biologicznym ojcem w postaci Voldemorta.
Westchnęłam po raz milionowy w przeciągu ostatnich tygodni i poczułam, że już na stałe weszło mi to w nawyk.
Zaginięcie Blaise’a. Tajemnice i zachowanie Malfoy’a. Konfrontacja z Voldemortem. Oszukanie przyjaciół. Dziwne uczucie do Ronalda. Do tego nauka, eseje, zadania domowe.
Miałam wrażenie, że jeśli nie dam upustu własnym myślom i uczuciom, to w końcu eksploduję.
Przydałaby mi się myślodsiewnia. Mogłabym na spokojnie przeanalizować każdą z kwestii, bez nagłego napływu innej.
Zatopiona we własnych myślach, nawet nie zauważyłam, że Wielka Sala zaczęła napełniać się uczniami. Ocknęłam się dopiero, gdy poczułam dotyk na ramieniu.
Gdy się odwróciłam, spojrzałam w zielone oczy Harry’ego. Widziałam w nich smutek, a moje serce na moment stanęło.
- Harry? - zapytałam niepewnie, instynktownie ściszając głos. - Co się stało?
- Chodź ze mną, Hermiono - odpowiedział i chwycił mnie za rękę. - Opowiem ci po drodze.
Dałam podciągnąć się do góry i ruszyłam za Harrym do wyjścia z Wielkiej Sali. Szedł kilka kroków przede mną, wciąż trzymając moją dłoń. Gdy znaleźliśmy się z dala od wszystkich, w końcu się zatrzymał.
- Wiem, że ostatnio między tobą, a Ronem nie było zbyt dobrej relacji - zaczął, a ja poczułam, że zupełnie nie rozumiem o co chodzi. Napłynęło na mnie irracjonalne przerażenie.
- Harry, o co chodzi? - ponagliłam, gdy zrobił dłuższą pauzę.
Spojrzał mi w oczy.
- Ron jest w Skrzydle Szpitalnym. Zatruł się eliksirem…
- Co?!
- … jest nieprzytomny. Pani Pomfrey mówi, że dojście do siebie zajmie mu około dwóch dni.
Patrzyłam na niego oczami wielkimi z przerażenia. Czułam się, jakby serce miało zaraz wyskoczyć z mojej piersi. Przyspieszony puls przyprawił mnie o zawroty głowy, ale nie dbałam o to. Wyminęłam Harry’ego i puściłam się biegiem na pierwsze piętro.
Krew huczała mi w uszach, kiedy z rozpędu wpadłam do Skrzydła Szpitalnego. Dysząc, rozejrzałam się po pomieszczeniu i po chwili ruszyłam w stronę rozłożonego parawanu, za którym, jak się spodziewałam, leżał Ronald.
Zobaczyłam siedzącą przy nim Ginny i położyłam jej dłoń na ramieniu, cały czas wpatrując się w nieprzytomną twarz przyjaciela. Był nienaturalnie blady, wręcz sinawy. Rude kosmyki opadały mu na czoło, a klatka piersiowa unosiła się lekko przy oddechu.
- Co się stało? - wyszeptałam, gdy Ginny uścisnęła moją dłoń.
Zanim zdążyła się odezwać, przez parawan przeszedł Harry.
- Ginny powiedziała ci o sprawie z amortencją? - zapytał, patrząc raz na mnie, raz na swoją dziewczynę. Gdy obydwie potwierdziłyśmy kiwnięciem głowy kontynuował. - Zamiast do Skrzydła Szpitalnego poszliśmy do Slughorna. Upojenie nie zagrażało życiu Rona, a ja wypatrzyłem w tym swoją szansę… - spojrzał na mnie, jakby z błaganiem o zrozumienie. Otrzymał je, rozumiałam. Kiwnęłam głową, odwróciłam się w stronę Rona i słuchałam.
Kiedy trafili do gabinetu profesora od eliksirów, Ron otrzymał antidotum na amortencję. Chwilę rozmawiali, aż Slughorn zaproponował po kubku miodu pitnego. Ron otrzymał napój jako pierwszy i zdążył upić łyk, zanim została obsłużona reszta. Sekundę później leżał na ziemi, trzęsąc się w drgawkach, a z jego ust toczyła się piana.
Uratowała go tylko trzeźwość umysłu Harry’ego, który wygrzebał bezoar z zapasów Slughorna i wcisnął przyjacielowi w usta.
Słuchając tych rewelacji czułam,jak oblewa mnie zimny pot. Jak mocna musiała być ta trucizna, że zaczęła działać w sekundę? Dla kogo był przeznaczony napitek? Bo nie wierzyłam, że dla Rona. Rudzielec był przypadkową ofiarą jakiegoś większego planu.
Poczułam, że jeszcze chwila, a zacznę płakać.
-... przez to znowu nie udało mi się nic dowiedzieć - kontynuował Harry, a my spojrzałyśmy na niego z wyrzutem. Jak mógł myśleć o swoim zadaniu w takiej sytuacji? Potter wzruszył ramionami. - Jest jeszcze coś - dodał. Spojrzał wprost na mnie, a jego wzrok spoważniał. - Slughorn twierdzi, że miód był prezentem bożonarodzeniowym dla Dumbledore’a, ale postanowił zostawić go dla siebie…
...miód był prezentem bożonarodzeniowym dla Dumbledore’a…
Wytrzeszczyłam oczy, czując jak moje serce znowu przyspiesza swój rytm. Wiedziałam, czułam podskórnie, że ta informacja miała naprawdę duże znaczenie, a jednak nie miałam ani czasu ani siły, aby roztrząsać to w tym momencie. Poczułam się zmęczona i zrezygnowana.
Odłożyłam to w moim zatłoczonym umyśle to półki “na potem” i starałam się na razie o tym  nie myśleć.

*~*~*

Przesiedziałam przy Ronie z dobrą godzinę, z nadzieją, że się obudzi, jednak nic takiego się nie wydarzyło. Gdy zdziwiona nieobecnością Lavender przy jej chłopaku, zapytałam Ginny czy coś wie, ta tylko roześmiała się głośno.
Z odpowiedzią znów przyszedł mi Harry.
- Była tutaj wieczorem, od razu po wypadku, ale… - zawahał się, a Ginny znów parsknęła śmiechem.
- Ale? - zapytałam, unosząc brwi, zdziwiona.
- Ale gdy stanęła obok łóżka, Ron akurat zaczął mamrotać twoje imię…
Uśmiechnęłam się pod nosem na wspomnienie tej rozmowy sprzed godziny. Moje serce nadal uderzało radośnie, ale także z satysfakcją. A więc jednak wolał mnie!
Zapięłam płaszcz pod szyję i przejrzałam się w lustrze.
Mimo późnej wiosny, pogoda nie dopisywała. Było deszczowo i chłodno, a ja nie chciałam się przeziębić. Ubrałam buty i sięgałam po różdżkę, akurat w momencie, gdy w drzwiach pojawiła się Ginny, gotowa do wyjścia.
Na jej widok skrzywiłam się nieznacznie.
Wychodząc od Ronalda pomyślałam, że szczęściem w nieszczęściu jest fakt, że wylądował w Skrzydle Szpitalnym. Miałam nadzieję, że dzięki temu rozwiąże się mój problem z wymówką względem przyjaciół, bo i tak będą chcieli zostać.
Początkowo rzeczywiście tak było. Obydwoje jednomyślnie stwierdzili, że zostaną w zamku na wypadek, gdyby Ron się obudził (ja wymówiłam się koniecznością zakupu nowego kałamarza), jednak gdy już oddychałam z ulgą, pobiegła za mną Ginny oznajmiając, że jednak będzie mi towarzyszyć.
Nie potrafiłam wymyślić żadnej logicznej wymówki, dlaczego miałaby zostać, tak więc teraz ramię w ramię minęłyśmy Filcha, który sprawdził nasze nazwiska na liście i ruszyłyśmy w stronę wioski.
- Idź po kałamarz, a ja skoczę do Zonka - powiedziała Ginny, gdy weszłyśmy między zabudowania w Hogsmeade. - Za dwadzieścia minut pod Trzema Miotłami?
Kiwnęłam głową, mając świadomość, że może się mnie nie doczekać.
Pomachałam jej i ruszyłam przed siebie, starając się za bardzo nie rozglądać. Nie miałam pojęcia komu przypadnie wątpliwy zaszczyt zaciągnięcia mnie pod Wrzeszczącą Chatę, jednak mimo zniecierpliwienia nie chciałam się zdradzić.
Weszłam do sklepu Scrivenshafta, gdzie zakupiłam potrzebne przybory i wyszłam z powrotem na ulicę.
Spojrzałam w niebo, wciąż szare i pełne chmur, które wyglądały jakby lada moment miały pęknąć i obdarzyć świat deszczem. Przemknęło mi przez myśl, że w pewien sposób odzwierciedlały moje samopoczucie i stan, w którym powoli się znajdowałam. Nie chciałam poddawać się beznadziei. Przyjaciele pogodzili się z moim pochodzeniem, więc powinnam to zrobić również ja. Pogodzić, nie akceptować czy też się utożsamiać.
Jestem sobą, nie swoim ojcem. Jestem dowodem na to, że geny nie muszą wszystkiego warunkować.
Poczułam na policzku pierwszą kroplę deszczu i w tym samym momencie usłyszałam za plecami ciche kaszlnięcie. Odwróciłam się z bijącym sercem, zupełnie nie wiedząc czego mogłabym się spodziewać i przez moment stanęłam jak wryta.
Przede mną stało dziecko, chłopiec, na oko ośmioletni. Ubrany w ciepła kurtkę i czapkę w zlote znicze, patrzył na mnie lekko wystraszonymi, brązowymi oczyma.
- Czy mogłaby mi pani pomóc? - zapytał, a ja pospiesznie zamknęłam usta, które rozchyliłam nawet nie wiem kiedy. Uświadomiłam sobie, że uderzają w mój słaby punkt, aby tylko zdobyć to, na czym im zależy. Niesamowicie mnie to zirytowało, ale wiedziałam, że muszę się opanować.
- Oczywiście - odpowiedziałam, udając, że nie mam pojęcia o co chodzi. - Co się stało?
- Mój kot - zaczął, niespokojnym głosem, - wskoczył na dach i nie może zejść...
Mimo strachu widocznego w oczach, złapał mnie za dłoń i pociągnął w stronę przeciwną do Wrzeszczącej Chaty.
Zmarszczyłam brwi. Czyżby to jednak nie była manipulacja? W takim razie dlaczego podszedł akurat do mnie, skoro wokół byli też inni ludzie?
Zaczął biec, więc siłą rzeczy podążyłam za nim. Po chwili znaleźliśmy się w jakiejś opustoszałej uliczce, niedaleko Karczmy Pod Świńskim Łbem.
Chłopiec puścił wreszcie moją dłoń i wszedł w głąb uliczki, zostawiając mnie przy wejściu.
- To gdzie ten kot? - Zapytałam, rozglądając się po dachach. Nie ruszyłam się z miejsca, pełna niewypowiedzianej obawy.
Gdy nie usłyszałam odpowiedzi, spojrzałam znowu w dół i omal nie krzyknęłam.
- Cześć Granger - powiedział Zabini. Uśmiechnął się krzywo, po czym zwrócił do chłopca. - Dzięki, Charlie. Trzymaj i pamiętaj, nic nie widziałeś - wcisnął szczęśliwemu chłopakowi galeona w dłoń i już po chwili widziałam tył jego czapki w złote znicze.
Poczułam się jednocześnie zdradzona i podekscytowana.
Wiedziałam, że ktoś ma mnie zwabić, nie spodziewałam się jednak Zabiniego. Miałam tyle pytań!
- Stęskniłaś się? - zapytał, unosząc brew i zakładając ręce na piersi.
Sapnęłam poirytowana i przyjęłam taką samą pozycję.
- Martwiłam jak już - odpowiedziałam i zobaczyłam błysk zdziwienia w jego oczach. Pozwoliłam sobie na uśmiech. - Uczyłeś mnie oklumencji i nagle, z dnia na dzień zniknąłeś. Obawiałam się najgorszego…
Gdy usłyszałam prychnięcie, aż podskoczyłam. Uśmiech momentalnie zniknął z mojej twarzy.
- Wy, gryfoni, i wasze poczucie odpowiedzialności za bezpieczeństwo innych ludzi… - pokręcił głową, jednak po chwili na jego usta również wypłynął lekki uśmiech. - Jak komuś powiesz to się wyprę, ale… też się stęskniłem za naszymi lekcjami.
Rozszerzyłam powieki w zdumieniu. Zupełnie nie spodziewałam się takich słów z jego strony. Czyżby również polubił moje towarzystwo?
- Co się z tobą działo? - zapytałam, ale pokręcił głową.
- Nie mamy teraz na to czasu. - Podszedł i złapał mnie za ramiona, czym zdziwił mnie jeszcze bardziej niż swoim wyznaniem. Spojrzał mi w twarz i zmusił abym zrobiła to samo. - Ćwiczyłaś?
Byłam w takim szoku, że przez moment nie wiedziałam o co pyta, ale po chwili skinęłam głową.
Widząc mój gest, nieco się rozluźnił.
- Snape pewnie powiedział ci co nie co o dzisiejszej akcji - znów kiwnęłam głową, nie przerywając. - Zostałem wyznaczony, żeby cię przetransportować. Ja i jeszcze dwie osoby. Snape nie może nam towarzyszyć, nie udało mu się przekonać Czarnego Pana.
Wzdrygnęłam się, słysząc po raz kolejny to określenie, ale nie zauważył tego, bo akurat wyglądał za ścianę budynku.
- Pamiętaj, że się nie lubimy i nie znamy zbyt dobrze - kontynuował. - Trzymaj ochronę umysłu cały czas, nie pyskuj, nie mądruj się. Staraj się robić co ci każe… w ramach własnego rozsądku - dodał widząc moją bojową minę. Nie miałam zamiaru tańczyć jak mi zagra! - Pamiętaj, że w emocjach twoja bariera nieco podupada - zaznaczył, a ja z niechęcią przyznałam mu rację. Złapał mnie za ramię i ruszył w kierunku ulicy. Zatrzymał się i ponownie rozejrzał. - Jesteś sama?
- Nie…
Poczułam jak tężeje. Po chwili patrzył na mnie wzrokiem pełnym złości i niedowierzania.
- Nie powiedzieli ci, że masz być sama? - czułam rodzącą się w jego głosie złość i strach. - Masz świadomość, Granger, jak wielkie niebezpieczeństwo stworzyłaś dla nas wszystkich? Komuś może stać się krzywda, Voldemort może odczytać komuś myśli… - gorączkował się. Zauważyłam, że tym razem powiedział imię swego rzekomego pana.
Poczułam się też nieco wytrącona z równowagi jego zachowaniem. Zawsze zimny, nieczuły, okazał się być osobą, która jednak nie ma gdzieś wszystkiego i wszystkich.
Nie był jak reszta ślizgonów, a ja coraz bardziej czułam, że mogłabym się z nim zaprzyjaźnić.
Położyłam mu dłoń na ramieniu, choć widząc jego strach i moje serce przyspieszyło.
- Nie martw się. Ginny powinna czekać na mnie Pod Trzema Miotłami. To w drugą stronę, więc nie powinna nas zobaczyć…
- Weasley? - zapytał i zacisnął dłonie w pięści. Przez chwilę miałam wrażenie, że zaraz uderzy. Przeraziłam się nie na żarty. Po chwili rozluźnił dłonie i ponownie się rozejrzał. - Obyś miała rację.
Ruszyliśmy przed siebie, moknąc w deszczu, który nagle przybrał na sile. Po drodze nie widzieliśmy żadnej żywej duszy- każdy uciekał do sklepów i gospód, aby tylko uchronić się przed zimnym deszczem. Nie odzywaliśmy się do siebie, oboje zatopieni w swoich myślach, aż po chwili poczułam, że z powrotem łapie mnie za ramię.
- Zbliżamy się do Wrzeszczącej Chaty. Pamiętaj, żeby się trochę poszarpać. - Spojrzałam na niego zdezorientowana. Słyszałam i rozumiałam co do mnie mówi, jednak napływające falami zdenerwowanie skutecznie mąciło mój umysł.
Widząc moją minę, przewrócił oczami.
- Porywamy cię z zaskoczenia, pamiętasz? Musi wyglądać autentycznie.- Gdy kiwnęłam głową, ruszył dalej, jednak po chwili znów przystanął. - Oddaj mi różdżkę.
Wytrzeszczyłam na niego oczy. Miałam dobrowolnie pozbawić się jedynej ścieżki obrony jaka mi pozostała? Po moim trupie!
Spięłam wszystkie mięśnie i próbowałam cofnąć się o krok, jednak jego ręka, wciąż zaciśnięta na moim ramieniu skutecznie to uniemożliwiła.
- Zwariowałeś? - wysyczałam, próbując wyszarpnąć rękę.
- Granger, naprawdę sądzisz, że ktoś uwierzy, że pozwoliłaś się zgarnąć mając przy sobie różdżkę? - Miał skubany rację, o tym zupełnie nie pomyślałam. Nie było mowy aby wytłumaczyć jakim sposobem mnie pojmali skoro miałam różdżkę, którą spokojnie mogłam się wybronić. Mogli co prawda mnie spetryfikować… ale wtedy byłoby mi wszystko jedno czy mam różdżkę czy nie. Byłaby mi całkowicie zbędna, skoro nie byłabym w stanie jej użyć.
Z głośnym westchnięciem wyciągnęłam swój magiczny atrybut i podałam mu drżącą dłonią.
Byłam wdzięczna, że w żaden sposób tego nie skomentował, tylko po prostu ruszył dalej ciągnąć mnie za ramię.
Gdy parę kroków później zamajaczyły mi w oddali dwie męskie sylwetki, usłyszałam “teraz” i zaczęłam się szarpać.
W tamtym momencie kilka rzeczy wydarzyło się jednocześnie.
Usłyszałam głośny, damski krzyk, wywrzaskujący moje imię, a zaraz po tym nastąpiła seria rzucanych zaklęć.
Pozbawiona różdżki, wyrwałam się wreszcie z uścisku Zabiniego i zakrywając głowę rękami, obróciłam za siebie.
Moje obawy się potwierdziły, gdy zobaczyłam biegnącą w naszą stronę Ginevrę. Na jej twarzy malowała się złość i determinacja. Bez chwili namysłu rzucała zaklęciami. Była jak mały taran- nauka w Gwardii Dumbledore’a w zeszłym roku znacznie podniosła jej umiejętności. Mimo to, w liczbie dwóch na jedną, wciąż pozostawała w tyle, a ja nie mogłam zrobić nic, by to zmienić.
Ostatnim co zobaczyłam było zaklęcie zmierzające wprost w pierś mojej przyjaciółki. Widziałam, że nie da rady go uniknąć, więc chciałam rzucić się na ratunek, choćby tylko osłonić ją własną piersią, jednak w tym samym momencie usłyszałam krzyk Zabiniego:
- Zabierz ją stąd!
W kolejnej sekundzie poczułam charakterystyczny dla teleportacji, skurcz żołądka.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz