Obudziłam się rano
wypoczęta i spokojna. Przywitała mnie cisza i ciepłe promienie słoneczne,
wpadające do dormitorium przez szparę między kotarami.
Przeciągnęłam się niczym
kotka, ciesząc pięknem poranka, i dopiero po chwili do mojej świadomości
zaczęły napływać wspomnienia z dnia wczorajszego.
Wyjście do Hogsmeade.
Porwanie. Spotkanie. Voldemort.
Opuściłam ręce i opadłam
z powrotem na poduszkę. Nie widziałam swojej twarzy, ale byłam pewna, że gdybym
spojrzała w lustro, zobaczyłabym grymas niepokoju i rezygnacji. Naciągnęłam
kołdrę na głowę i stłumiłam jęk frustracji.
Nie chciałam obudzić
współlokatorek i z pewnością nie chodziło tu o grzeczność. Słyszałam, że
wróciły do dormitorium późno, o wiele później, niż było to dozwolone. Nie
zwróciłam im uwagi tylko dlatego, że słyszałam płacz Lavender. Nie wiedziałam,
co się stało, ale nadal miałam uraz do tej dziewczyny i nie miałam ochoty na
konfrontację.
Po dłuższej chwili
odchyliłam kołdrę i pozwoliłam, aby promienie słoneczne padły wprost na moją
twarz.
Miałam przed sobą
naprawdę ciężki dzień. Voldemort zaplanował sobie spotkanie tata-córka i,
oczywiście, postanowił wyegzekwować to siłą. Nie, żebym wyraziła zgodę, gdyby
zapytał… to przecież jasne, że nie. A przynajmniej nie teraz. Chciałabym czuć
się choć trochę silniej, pewniej.
Opuściłam nogi na
podłogę i skierowałam się do łazienki. Wiedziałam, że choćbym nie wiem co
robiła, nie uniknę wydarzeń najbliższych godzin. Owszem, mogłabym je odwlec,
ale z pewnością nie uniknę, a też nie wiadomo, jakie czekałyby mnie
konsekwencje…
W głębi ducha cieszyłam
się, że w zeszłym roku poznałam wiele przydatnych zaklęć. Na wspomnienie
Gwardii Dumbledore’a, jak zwykle się uśmiechnęłam.
Zwinęłam dłonie w
pięści, obserwując swoją twarz w niewielkim łazienkowym lustrze. Byłam
najlepsza na roku z zaklęć. Opanowałam oklumencję na tyle, aby obronić się
przed atakami Zabiniego znienacka, a mimo to nadal ćwiczyłam. Dam radę.
Skinęłam głową, a moje
odbicie zrobiło to samo.
*~*~*
Wielka Sala ziała
pustkami, jak zwykle w sobotę o tak wczesnej porze. Mignęło mi może z
pięć znajomych twarzy, które tak jak ja były rannymi ptaszkami, jednak przy
stole Ślizgonów nie zobaczyłam nikogo. Nie wiem, dlaczego tam spojrzałam, może
miałam nadzieję, że zobaczę Zabiniego? Martwiłam się o niego i to uczucie coraz
bardziej przybierało na sile.
Narażał własne życie
ucząc mnie oklumencji, a teraz nigdzie go nie było. Co prawda Snape i Dumbledore
nie wydawali się specjalnie przejęci, że jeden z ich uczniów zapadł się pod
ziemię, ale ja nie potrafiłam zignorować tego faktu.
Z westchnięciem opadłam
na ławę przy stole Gryffindoru i sięgnęłam po parujące wciąż bułeczki, które
właśnie pojawiły się na stole. Łyk ciepłej kawy uświadomił mi jeszcze jedną
rzecz, która była kluczowa dla wydarzeń dzisiejszego dnia.
Harry, Ron, Ginny.
Dumbledore jasno
zaznaczył, że powinnam być sama, aby nikogo nie narażać. W pełni się z tym
zgadzałam, jednak znałam swoich przyjaciół i wiedziałam, że czeka mnie
trudniejsze zadanie niż spotkanie z biologicznym ojcem w postaci Voldemorta.
Westchnęłam po raz
milionowy w przeciągu ostatnich tygodni i poczułam, że już na stałe weszło mi
to w nawyk.
Zaginięcie Blaise’a.
Tajemnice i zachowanie Malfoy’a. Konfrontacja z Voldemortem. Oszukanie
przyjaciół. Dziwne uczucie do Ronalda. Do tego nauka, eseje, zadania domowe.
Miałam wrażenie, że
jeśli nie dam upustu własnym myślom i uczuciom, to w końcu eksploduję.
Przydałaby mi się myślodsiewnia.
Mogłabym na spokojnie przeanalizować każdą z kwestii, bez nagłego napływu
innej.
Zatopiona we własnych
myślach, nawet nie zauważyłam, że Wielka Sala zaczęła napełniać się uczniami.
Ocknęłam się dopiero, gdy poczułam dotyk na ramieniu.
Gdy się odwróciłam,
spojrzałam w zielone oczy Harry’ego. Widziałam w nich smutek, a moje serce na
moment stanęło.
- Harry? - zapytałam
niepewnie, instynktownie ściszając głos. - Co się stało?
- Chodź ze mną, Hermiono
- odpowiedział i chwycił mnie za rękę. - Opowiem ci po drodze.
Dałam podciągnąć się do
góry i ruszyłam za Harrym do wyjścia z Wielkiej Sali. Szedł kilka kroków przede
mną, wciąż trzymając moją dłoń. Gdy znaleźliśmy się z dala od wszystkich, w
końcu się zatrzymał.
- Wiem, że ostatnio
między tobą, a Ronem nie było zbyt dobrej relacji - zaczął, a ja poczułam, że
zupełnie nie rozumiem o co chodzi. Napłynęło na mnie irracjonalne przerażenie.
- Harry, o co chodzi? -
ponagliłam, gdy zrobił dłuższą pauzę.
Spojrzał mi w oczy.
- Ron jest w Skrzydle
Szpitalnym. Zatruł się eliksirem…
- Co?!
- … jest nieprzytomny.
Pani Pomfrey mówi, że dojście do siebie zajmie mu około dwóch dni.
Patrzyłam na niego
oczami wielkimi z przerażenia. Czułam się, jakby serce miało zaraz wyskoczyć z
mojej piersi. Przyspieszony puls przyprawił mnie o zawroty głowy, ale nie
dbałam o to. Wyminęłam Harry’ego i puściłam się biegiem na pierwsze piętro.
Krew huczała mi w
uszach, kiedy z rozpędu wpadłam do Skrzydła Szpitalnego. Dysząc, rozejrzałam
się po pomieszczeniu i po chwili ruszyłam w stronę rozłożonego parawanu, za
którym, jak się spodziewałam, leżał Ronald.
Zobaczyłam siedzącą przy
nim Ginny i położyłam jej dłoń na ramieniu, cały czas wpatrując się w
nieprzytomną twarz przyjaciela. Był nienaturalnie blady, wręcz sinawy. Rude
kosmyki opadały mu na czoło, a klatka piersiowa unosiła się lekko przy oddechu.
- Co się stało? -
wyszeptałam, gdy Ginny uścisnęła moją dłoń.
Zanim zdążyła się
odezwać, przez parawan przeszedł Harry.
- Ginny powiedziała ci o
sprawie z amortencją? - zapytał, patrząc raz na mnie, raz na swoją dziewczynę.
Gdy obydwie potwierdziłyśmy kiwnięciem głowy kontynuował. - Zamiast do Skrzydła
Szpitalnego poszliśmy do Slughorna. Upojenie nie zagrażało życiu Rona, a ja
wypatrzyłem w tym swoją szansę… - spojrzał na mnie, jakby z błaganiem o
zrozumienie. Otrzymał je, rozumiałam. Kiwnęłam głową, odwróciłam się w stronę
Rona i słuchałam.
Kiedy trafili do
gabinetu profesora od eliksirów, Ron otrzymał antidotum na amortencję. Chwilę
rozmawiali, aż Slughorn zaproponował po kubku miodu pitnego. Ron otrzymał napój
jako pierwszy i zdążył upić łyk, zanim została obsłużona reszta. Sekundę
później leżał na ziemi, trzęsąc się w drgawkach, a z jego ust toczyła się
piana.
Uratowała go tylko
trzeźwość umysłu Harry’ego, który wygrzebał bezoar z zapasów Slughorna i
wcisnął przyjacielowi w usta.
Słuchając tych rewelacji
czułam,jak oblewa mnie zimny pot. Jak mocna musiała być ta trucizna, że zaczęła
działać w sekundę? Dla kogo był przeznaczony napitek? Bo nie wierzyłam, że dla
Rona. Rudzielec był przypadkową ofiarą jakiegoś większego planu.
Poczułam, że jeszcze
chwila, a zacznę płakać.
-... przez to znowu nie
udało mi się nic dowiedzieć - kontynuował Harry, a my spojrzałyśmy na niego z
wyrzutem. Jak mógł myśleć o swoim zadaniu w takiej sytuacji? Potter wzruszył
ramionami. - Jest jeszcze coś - dodał. Spojrzał wprost na mnie, a jego wzrok
spoważniał. - Slughorn twierdzi, że miód był prezentem bożonarodzeniowym dla
Dumbledore’a, ale postanowił zostawić go dla siebie…
...miód był prezentem
bożonarodzeniowym dla Dumbledore’a…
Wytrzeszczyłam oczy,
czując jak moje serce znowu przyspiesza swój rytm. Wiedziałam, czułam
podskórnie, że ta informacja miała naprawdę duże znaczenie, a jednak nie miałam
ani czasu ani siły, aby roztrząsać to w tym momencie. Poczułam się zmęczona i
zrezygnowana.
Odłożyłam to w moim
zatłoczonym umyśle to półki “na potem” i starałam się na razie o tym nie
myśleć.
*~*~*
Przesiedziałam przy
Ronie z dobrą godzinę, z nadzieją, że się obudzi, jednak nic takiego się nie
wydarzyło. Gdy zdziwiona nieobecnością Lavender przy jej chłopaku, zapytałam
Ginny czy coś wie, ta tylko roześmiała się głośno.
Z odpowiedzią znów
przyszedł mi Harry.
- Była tutaj wieczorem,
od razu po wypadku, ale… - zawahał się, a Ginny znów parsknęła śmiechem.
- Ale? - zapytałam,
unosząc brwi, zdziwiona.
- Ale gdy stanęła obok
łóżka, Ron akurat zaczął mamrotać twoje imię…
Uśmiechnęłam się pod
nosem na wspomnienie tej rozmowy sprzed godziny. Moje serce nadal uderzało
radośnie, ale także z satysfakcją. A więc jednak wolał mnie!
Zapięłam płaszcz pod
szyję i przejrzałam się w lustrze.
Mimo późnej wiosny,
pogoda nie dopisywała. Było deszczowo i chłodno, a ja nie chciałam się
przeziębić. Ubrałam buty i sięgałam po różdżkę, akurat w momencie, gdy w
drzwiach pojawiła się Ginny, gotowa do wyjścia.
Na jej widok skrzywiłam
się nieznacznie.
Wychodząc od Ronalda
pomyślałam, że szczęściem w nieszczęściu jest fakt, że wylądował w Skrzydle
Szpitalnym. Miałam nadzieję, że dzięki temu rozwiąże się mój problem z wymówką
względem przyjaciół, bo i tak będą chcieli zostać.
Początkowo rzeczywiście
tak było. Obydwoje jednomyślnie stwierdzili, że zostaną w zamku na wypadek,
gdyby Ron się obudził (ja wymówiłam się koniecznością zakupu nowego kałamarza),
jednak gdy już oddychałam z ulgą, pobiegła za mną Ginny oznajmiając, że jednak
będzie mi towarzyszyć.
Nie potrafiłam wymyślić
żadnej logicznej wymówki, dlaczego miałaby zostać, tak więc teraz ramię w ramię
minęłyśmy Filcha, który sprawdził nasze nazwiska na liście i ruszyłyśmy w
stronę wioski.
- Idź po kałamarz, a ja
skoczę do Zonka - powiedziała Ginny, gdy weszłyśmy między zabudowania w
Hogsmeade. - Za dwadzieścia minut pod Trzema Miotłami?
Kiwnęłam głową, mając
świadomość, że może się mnie nie doczekać.
Pomachałam jej i
ruszyłam przed siebie, starając się za bardzo nie rozglądać. Nie miałam pojęcia
komu przypadnie wątpliwy zaszczyt zaciągnięcia mnie pod Wrzeszczącą Chatę,
jednak mimo zniecierpliwienia nie chciałam się zdradzić.
Weszłam do sklepu
Scrivenshafta, gdzie zakupiłam potrzebne przybory i wyszłam z powrotem na
ulicę.
Spojrzałam w niebo,
wciąż szare i pełne chmur, które wyglądały jakby lada moment miały pęknąć i
obdarzyć świat deszczem. Przemknęło mi przez myśl, że w pewien sposób
odzwierciedlały moje samopoczucie i stan, w którym powoli się znajdowałam. Nie
chciałam poddawać się beznadziei. Przyjaciele pogodzili się z moim
pochodzeniem, więc powinnam to zrobić również ja. Pogodzić, nie akceptować czy
też się utożsamiać.
Jestem sobą, nie swoim
ojcem. Jestem dowodem na to, że geny nie muszą wszystkiego warunkować.
Poczułam na policzku
pierwszą kroplę deszczu i w tym samym momencie usłyszałam za plecami ciche
kaszlnięcie. Odwróciłam się z bijącym sercem, zupełnie nie wiedząc czego
mogłabym się spodziewać i przez moment stanęłam jak wryta.
Przede mną stało
dziecko, chłopiec, na oko ośmioletni. Ubrany w ciepła kurtkę i czapkę w zlote
znicze, patrzył na mnie lekko wystraszonymi, brązowymi oczyma.
- Czy mogłaby mi pani
pomóc? - zapytał, a ja pospiesznie zamknęłam usta, które rozchyliłam nawet nie
wiem kiedy. Uświadomiłam sobie, że uderzają w mój słaby punkt, aby tylko zdobyć
to, na czym im zależy. Niesamowicie mnie to zirytowało, ale wiedziałam, że
muszę się opanować.
- Oczywiście -
odpowiedziałam, udając, że nie mam pojęcia o co chodzi. - Co się stało?
- Mój kot - zaczął,
niespokojnym głosem, - wskoczył na dach i nie może zejść...
Mimo strachu widocznego
w oczach, złapał mnie za dłoń i pociągnął w stronę przeciwną do Wrzeszczącej
Chaty.
Zmarszczyłam brwi.
Czyżby to jednak nie była manipulacja? W takim razie dlaczego podszedł akurat
do mnie, skoro wokół byli też inni ludzie?
Zaczął biec, więc siłą rzeczy
podążyłam za nim. Po chwili znaleźliśmy się w jakiejś opustoszałej uliczce,
niedaleko Karczmy Pod Świńskim Łbem.
Chłopiec puścił wreszcie
moją dłoń i wszedł w głąb uliczki, zostawiając mnie przy wejściu.
- To gdzie ten kot? -
Zapytałam, rozglądając się po dachach. Nie ruszyłam się z miejsca, pełna
niewypowiedzianej obawy.
Gdy nie usłyszałam
odpowiedzi, spojrzałam znowu w dół i omal nie krzyknęłam.
- Cześć Granger -
powiedział Zabini. Uśmiechnął się krzywo, po czym zwrócił do chłopca. - Dzięki,
Charlie. Trzymaj i pamiętaj, nic nie widziałeś - wcisnął szczęśliwemu
chłopakowi galeona w dłoń i już po chwili widziałam tył jego czapki w złote
znicze.
Poczułam się
jednocześnie zdradzona i podekscytowana.
Wiedziałam, że ktoś ma
mnie zwabić, nie spodziewałam się jednak Zabiniego. Miałam tyle pytań!
- Stęskniłaś się? -
zapytał, unosząc brew i zakładając ręce na piersi.
Sapnęłam poirytowana i
przyjęłam taką samą pozycję.
- Martwiłam jak już -
odpowiedziałam i zobaczyłam błysk zdziwienia w jego oczach. Pozwoliłam sobie na
uśmiech. - Uczyłeś mnie oklumencji i nagle, z dnia na dzień zniknąłeś.
Obawiałam się najgorszego…
Gdy usłyszałam
prychnięcie, aż podskoczyłam. Uśmiech momentalnie zniknął z mojej twarzy.
- Wy, gryfoni, i wasze
poczucie odpowiedzialności za bezpieczeństwo innych ludzi… - pokręcił głową,
jednak po chwili na jego usta również wypłynął lekki uśmiech. - Jak komuś
powiesz to się wyprę, ale… też się stęskniłem za naszymi lekcjami.
Rozszerzyłam powieki w
zdumieniu. Zupełnie nie spodziewałam się takich słów z jego strony. Czyżby
również polubił moje towarzystwo?
- Co się z tobą działo?
- zapytałam, ale pokręcił głową.
- Nie mamy teraz na to
czasu. - Podszedł i złapał mnie za ramiona, czym zdziwił mnie jeszcze bardziej
niż swoim wyznaniem. Spojrzał mi w twarz i zmusił abym zrobiła to samo. -
Ćwiczyłaś?
Byłam w takim szoku, że
przez moment nie wiedziałam o co pyta, ale po chwili skinęłam głową.
Widząc mój gest, nieco
się rozluźnił.
- Snape pewnie
powiedział ci co nie co o dzisiejszej akcji - znów kiwnęłam głową, nie
przerywając. - Zostałem wyznaczony, żeby cię przetransportować. Ja i jeszcze
dwie osoby. Snape nie może nam towarzyszyć, nie udało mu się przekonać Czarnego
Pana.
Wzdrygnęłam się, słysząc
po raz kolejny to określenie, ale nie zauważył tego, bo akurat wyglądał za
ścianę budynku.
- Pamiętaj, że się nie
lubimy i nie znamy zbyt dobrze - kontynuował. - Trzymaj ochronę umysłu cały
czas, nie pyskuj, nie mądruj się. Staraj się robić co ci każe… w ramach
własnego rozsądku - dodał widząc moją bojową minę. Nie miałam zamiaru tańczyć
jak mi zagra! - Pamiętaj, że w emocjach twoja bariera nieco podupada -
zaznaczył, a ja z niechęcią przyznałam mu rację. Złapał mnie za ramię i ruszył
w kierunku ulicy. Zatrzymał się i ponownie rozejrzał. - Jesteś sama?
- Nie…
Poczułam jak tężeje. Po
chwili patrzył na mnie wzrokiem pełnym złości i niedowierzania.
- Nie powiedzieli ci, że
masz być sama? - czułam rodzącą się w jego głosie złość i strach. - Masz
świadomość, Granger, jak wielkie niebezpieczeństwo stworzyłaś dla nas
wszystkich? Komuś może stać się krzywda, Voldemort może odczytać komuś myśli… -
gorączkował się. Zauważyłam, że tym razem powiedział imię swego rzekomego pana.
Poczułam się też nieco
wytrącona z równowagi jego zachowaniem. Zawsze zimny, nieczuły, okazał się być
osobą, która jednak nie ma gdzieś wszystkiego i wszystkich.
Nie był jak reszta
ślizgonów, a ja coraz bardziej czułam, że mogłabym się z nim zaprzyjaźnić.
Położyłam mu dłoń na
ramieniu, choć widząc jego strach i moje serce przyspieszyło.
- Nie martw się. Ginny
powinna czekać na mnie Pod Trzema Miotłami. To w drugą stronę, więc nie powinna
nas zobaczyć…
- Weasley? - zapytał i
zacisnął dłonie w pięści. Przez chwilę miałam wrażenie, że zaraz uderzy.
Przeraziłam się nie na żarty. Po chwili rozluźnił dłonie i ponownie się
rozejrzał. - Obyś miała rację.
Ruszyliśmy przed siebie,
moknąc w deszczu, który nagle przybrał na sile. Po drodze nie widzieliśmy
żadnej żywej duszy- każdy uciekał do sklepów i gospód, aby tylko uchronić się
przed zimnym deszczem. Nie odzywaliśmy się do siebie, oboje zatopieni w swoich
myślach, aż po chwili poczułam, że z powrotem łapie mnie za ramię.
- Zbliżamy się do
Wrzeszczącej Chaty. Pamiętaj, żeby się trochę poszarpać. - Spojrzałam na niego
zdezorientowana. Słyszałam i rozumiałam co do mnie mówi, jednak napływające
falami zdenerwowanie skutecznie mąciło mój umysł.
Widząc moją minę,
przewrócił oczami.
- Porywamy cię z
zaskoczenia, pamiętasz? Musi wyglądać autentycznie.- Gdy kiwnęłam głową, ruszył
dalej, jednak po chwili znów przystanął. - Oddaj mi różdżkę.
Wytrzeszczyłam na niego
oczy. Miałam dobrowolnie pozbawić się jedynej ścieżki obrony jaka mi pozostała?
Po moim trupie!
Spięłam wszystkie
mięśnie i próbowałam cofnąć się o krok, jednak jego ręka, wciąż zaciśnięta na
moim ramieniu skutecznie to uniemożliwiła.
- Zwariowałeś? -
wysyczałam, próbując wyszarpnąć rękę.
- Granger, naprawdę
sądzisz, że ktoś uwierzy, że pozwoliłaś się zgarnąć mając przy sobie różdżkę? -
Miał skubany rację, o tym zupełnie nie pomyślałam. Nie było mowy aby
wytłumaczyć jakim sposobem mnie pojmali skoro miałam różdżkę, którą spokojnie
mogłam się wybronić. Mogli co prawda mnie spetryfikować… ale wtedy byłoby mi
wszystko jedno czy mam różdżkę czy nie. Byłaby mi całkowicie zbędna, skoro nie
byłabym w stanie jej użyć.
Z głośnym westchnięciem
wyciągnęłam swój magiczny atrybut i podałam mu drżącą dłonią.
Byłam wdzięczna, że w
żaden sposób tego nie skomentował, tylko po prostu ruszył dalej ciągnąć mnie za
ramię.
Gdy parę kroków później
zamajaczyły mi w oddali dwie męskie sylwetki, usłyszałam “teraz” i zaczęłam się
szarpać.
W tamtym momencie kilka
rzeczy wydarzyło się jednocześnie.
Usłyszałam głośny,
damski krzyk, wywrzaskujący moje imię, a zaraz po tym nastąpiła seria rzucanych
zaklęć.
Pozbawiona różdżki,
wyrwałam się wreszcie z uścisku Zabiniego i zakrywając głowę rękami, obróciłam
za siebie.
Moje obawy się
potwierdziły, gdy zobaczyłam biegnącą w naszą stronę Ginevrę. Na jej twarzy
malowała się złość i determinacja. Bez chwili namysłu rzucała zaklęciami. Była
jak mały taran- nauka w Gwardii Dumbledore’a w zeszłym roku znacznie podniosła
jej umiejętności. Mimo to, w liczbie dwóch na jedną, wciąż pozostawała w tyle,
a ja nie mogłam zrobić nic, by to zmienić.
Ostatnim co zobaczyłam
było zaklęcie zmierzające wprost w pierś mojej przyjaciółki. Widziałam, że nie
da rady go uniknąć, więc chciałam rzucić się na ratunek, choćby tylko osłonić
ją własną piersią, jednak w tym samym momencie usłyszałam krzyk Zabiniego:
- Zabierz ją stąd!
W kolejnej sekundzie
poczułam charakterystyczny dla teleportacji, skurcz żołądka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz