Poprawiłam kucyk i
przygładziłam idealnie już gladką bluzkę. Byłam pełna oczekiwania, ekscytacji,
strachu. Nie mogłam uwierzyć, że za niecałą godzinę zobaczę się z rodzicami.
Będę mogła ich przytulić, powiedzieć jak bardzo kocham, uspokoić, że wszystko
ze mną w porządku. To ostatnie, oczywiście, nie do końca było zgodne z prawdą,
jednak ten szczegół postanowiłam opuścić.
Tym, czego się bałam
najbardziej, była reakcja mojej mamy na wiadomość, że to ja jestem
odpowiedzialna za jej małą, życiową tragedię, jaką była utrata magii.
Wiedziałam jednak, że nie jest to coś, co mogłabym zostawić dla siebie.
Zasługiwała, by wiedzieć…
Odetchnęłam głęboko raz,
drugi, trzeci. Przez moment zastanawiałam się, czy jednak nie porywam się na
niemożliwe, dążąc do realizacji tego, co zaplanowałam. Nie mogłam się jednak
wycofać i z pewnością nie chciałam tego robić.
Zegar na szafce wskazywał,
że zostało mi jeszcze piętnaście minut do pojawienia się Teodora. Rozejrzałam
się za czymś, co mogłabym ze sobą zabrać, jednak jedyne co posiadałam to mała
torebka, książka z bajkami, chustka od Malfoy’a i okrągła szczotka, którą
nieraz rozważałam jako środek obrony. Nie zastanawiając się wiele, wrzuciłam
wszystko do torebki i usiadłam na łóżku, by poczekać na Teodora.
Zjawił się punktualnie,
otwierając drzwi z uśmiechem na ustach. Od kiedy porozmawialiśmy, zachowywał
się zupełnie inaczej… jakby odzyskał radość życia.
- Idziemy? - zapytał,
uprzejmie wyciągając rękę, by pomóc mi wstać.
Zawahałam się przez
moment, ale ostatecznie przyjęłam dłoń. Wiedziałam, że aby mój plan wypalił,
muszę go mieć po swojej stronie. Uśmiechnęłam się i pozwoliłam przepuścić w
drzwiach.
Na korytarzu nie
spotkaliśmy nikogo, co było mi bardzo na rękę. Nie mogłam wykluczyć, że na
widok Bellatrix bym nie pękła, pozwalając, by panika opanowała moje ciało.
Byłam też niezmiernie
wdzięczna Teodorowi, że dał mi przestrzeń i nie próbował zagadywać.
Od naszej rozmowy minęło
parę dni. Roztopiła lód między nami, jednak miałam wrażenie, że w moim sercu
wciąż znajdował się sopelek, który nie chciał, bądź nie potrafił się
rozpuścić.
Jego tłumaczenie było
jednocześnie proste… i głupie.
*
- Mów - powiedziałam
oschle, zakładając ręce na piersi. Staliśmy w moim pokoju, ja przy łóżku,
Teodor przy drzwiach. Blaise nie był zadowolony, że musiał go wpuścić, ale
ostatecznie spełnił moją prośbę.
Nie byłam do końca
pewna, czy chcę go wysłuchać, za to wiedziałam, że powinnam. Od tego, w dużej
mierze, zależało powodzenie mojego planu.
Potarł jedną dłonią
kark, wyraźnie speszony. Całą wieczność zajęło, zanim wreszcie spojrzał mi w
twarz. Byłam pewna, że widzi na niej zacięty wyraz i niechęć.
Westchnął.
- Może usiądziemy?
Zastanowiłam się przez
moment niepewna, czy przystać na propozycję, ale ostatecznie kiwnęłam głową.
Nie byłam wredną osobą, nie chciałam utrudniać mu tego jeszcze bardziej.
Opadł na oparcie,
pochylił się z powrotem, jakby nie potrafił się zdecydować w jakiej pozycji
powinien się znajdować.
- Miona… przepraszam -
zaczął, patrząc mi prosto w oczy. Ciemne tęczówki zdawały się pochłaniać mnie
całą. Widziałam swoje odbicie bardzo wyraźnie, nawet z odległości, w jakiej się
znajdowaliśmy.
Nie odpowiedziałam,
czekając na ciąg dalszy. Odczekał chwilę, a widząc, że nie otrzyma żadnej
reakcji zwrotnej, opadł znów na oparcie.
- Nie chciałem, żebyś
odebrała to w taki sposób - mówił dalej. - Nie wypiąłem się na ciebie…
- Wyglądało to zgoła
inaczej - prychnęłam, również odchylając się na oparcie.
- Bo miało tak
wyglądać.
Ręce mi opadły, a
szczęka zjechała w dół. Zaczęłam kwestionować jego poczytalność.
- Chyba nie rozumiem -
powiedziałam, wybita z tropu.
Widząc, że złapałam
przynętę, pochylił się w moją stronę z nieco większą pewnością siebie.
- Miało wyglądać, jakbym
się tobą nie przejmował - tłumaczył, - bo tego wymagał ode mnie ojciec i Czarny Pan.
Znowu ten Czarny Pan… Patrzyłam na niego z
nadzieją, że dobrze odczytuje sceptycyzm, który miałam w oczach.
Posmutniał.
- Nie sądziłem, że tak
łatwo uwierzysz, że się tobą nie przejmuję…
Nie wiedziałam co
powiedzieć. Przyjrzałam się dokładnie jego twarzy, szukając choćby cienia
fałszu, czegokolwiek, przez co mogłabym go wyśmiać za tak głupie tłumaczenie.
Jego oczy wyrażały jednak zwyczajową szczerość, którą z nim kojarzyłam i
skruchę.
Zrobiło mi się głupio.
Poczułam, że cała złość na niego gdzieś wyparowuje.
- Czyli to była tylko
gra? - dopytałam niepewnie. Nie wiedzieć czemu, poczułam się jak naiwna
dziewczynka.
Kiwnął głową.
- Dokładnie tak - nic
mniej, nic więcej.
*
Przekonał wtedy moje
serce, jednak z intuicją nie poszło mu tak dobrze. Przybrała postać
wspomnianego wcześniej sopelka, by raz na jakiś czas, kłuć mnie boleśnie i
niespodziewanie.
- Cieszysz się? -
usłyszałam. Uśmiechnęłam się pod nosem, bo wiedziałam, że nie wytrzyma do końca
drogi. Przeskoczyłam dwa schodki, przytrzymując się poręczy. Przeszliśmy obok
sali jadalnej, z której zaczęły docierać do nas głosy, - a więc stąd pustka na
korytarzach.
- Ze spotkania z
rodzicami? - zapytałam, specjalnie mówiąc w liczbie mnogiej. Podkreślałam,
kiedy tylko mogłam, że nie pogodziłam się z faktem, że to Voldemort jest moim
ojcem. Kiwnął głową, zrobiłam to samo. - Nawet nie wiesz jak bardzo.
Nie zdążył powiedzieć
nic więcej, bo w tym samym momencie dotarliśmy do mężczyzny, czekającego na nas
przed wejściem.
Corban Yaxley, z tego co
zdążyłam się dowiedzieć, jeden z najwierniejszych sług Voldemorta. Przyjrzałam
się jego prymitywnej, zwierzęcej twarzy, jednak jedyne co na niej znalazłam, to
niechęć.
- Co tak długo, Nott? -
zapytał. Jego głos wyrażał takie samo niezadowolenie, co twarz. Zmierzył mnie z
góry na dół, zanim odwrócił się wyjścia. - Nie wierzę, że muszę niańczyć jakąś
gówniarę, bo chce się zobaczyć z mamusią…
Ostatnie zdanie
powiedział cicho, jednak na tyle wyraźnie, że zdołałam go usłyszeć. Zacisnęłam
dłonie w pięści. Otwierałam usta, żeby mu odpyskować, ale w tym samym momencie
poczułam dłoń na ramieniu.
- Nie warto - powiedział
Teo bezgłośnie. Patrzyłam mu chwilę w oczy, zanim zgodziłam się odpuścić.
Kiwnęłam głową.
- Nie guzdrać się tam -
usłyszałam głos faceta, którego zdążyłam obdarzyć prawdziwą niechęcią. - Mamy
minutę.
Stanęłam ramię w ramię z
Teodorem, zahaczając palcem o ucho pękniętej filiżanki, która służyła nam za
świstoklik. Chwilę później poczułam szarpnięcie w okolicach pępka, zwiastujące
start.
*~*~*
Stałam na ulicy,
obserwując dom rodziców. W salonowym oknie paliło się światło, dzięki czemu
wiedziałam, że na pewno są w domu. Tak bardzo chciałam ich zobaczyć, przytulić,
a mimo to nie potrafiłam zrobić kroku w przód. Bałam się i cieszyłam
jednocześnie. Mieszanka uczuć była tak silna, że skutecznie trzymała mnie w
miejscu.
- Ruszże się, dziewczyno
- warknął Yaxley. - Masz dwadzieścia minut na rozmowę. Tik-tak.
Zacisnęłam zęby, żeby
się nie odciąć. Nie potrzebowałam kłótni w tym momencie. Teodor znów położył mi
dłonie na ramionach i ścisnął lekko.
- W porządku? - kiwnęłam
głową. - Chcesz zawrócić?
- Nie - powiedziałam.
Musiałam to zrobić i nie miałam zamiaru rezygnować.
Eskortowana przez
Teodora i śmierciożercę, który na każdym kroku pokazywał, jak bardzo nie pasuje
mu ta sytuacja, ruszyłam w stronę drzwi. Szybki krok odmierzało jeszcze szybsze
bicie serca. Jak w transie weszłam po schodach i zapukałam trzy razy w jasne
drzwi wejściowe. Moja eskorta ustawiła się za plecami, nie odzywając ani
słowem, jednak czułam niechęć emanującą od śmierciożercy.
Podniosłam dłoń, by
spróbować ponownie, jednak w tym samym momencie drzwi się otworzyły, ukazując
moją mamę.
Na jej twarzy wymalowały
się kolejno: szok, niedowierzanie, przerażenie, szczęście, miłość i ostatecznie
czujność, gdy zobaczyła, że nie jestem sama.
Widziałam w jej oczach
walkę, jakby nie wiedziała, czy powinna mnie przytulić czy skrzyczeć, przez co
poczułam palące wyrzuty sumienia. Jak mogłam nie pomyśleć o tym, by w jakiś
sposób dać im znać, że wszystko ze mną w porządku?
- Mamo… - powiedziałam
cicho. Miałam wrażenie, że za chwilę zabraknie mi tchu. W tym samym momencie
rozłożyła ramiona, a ja wskoczyłam w nie, lgnąc do matczynej miłości. Miałam
gdzieś, że jesteśmy obserwowane i oceniane przez mężczyzn stojących na ganku.
Wiedziałam, że być może jest to ostatni raz, gdy mogę bez krępacji ją
przytulić.
*
Siedzieliśmy w
niewielkim salonie na parterze, z którym wiązało się wiele pięknych wspomnień.
Jakby przeczuwając, że czeka nas ciężka rozmowa, Mama postawiła na stoliku
kawowym trzy kubki kakao i ciastka. Mojej eskorcie zaproponowała to samo,
jednak odmówili… a przynajmniej Teodor. Yaxley skrzywił się ostentacyjnie i
obrócił w stronę okna, udając, że nic nie słyszy. Nie cierpiałam tego
typa.
- Jak się czujesz,
Małpko? - zapytał szeptem Stuart, jedyny i prawdziwy tata, którego uznawałam.
Uśmiechnęłam się do niego, z nadzieją, że oczy ze mną współpracują i nie widać
w nich przerażenia i tęsknoty.
- Tak - kiwnęłam głową.
- O ile można się dobrze czuć w takiej sytuacji…
Minęło siedem minut,
podczas których pokrótce i naprawdę na szybko, przedstawiłam im swoją sytuację.
Zachowałam dla siebie wiele szczegółów, mając na uwadze, że czujne uszy
śmierciożercy wychwytują każde słowo. Nie zwiódł mnie znudzonym wyrazem twarzy
i oczami wlepionymi w okno. Jedynie Teodor wydawał się zupełnie
niezainteresowany, oglądając zdjęcia ustawione na kominku.
Zerknęłam na zegar
powieszony nad paleniskiem. Jeśli brać na poważnie słowa Yaxleya, zostało mi
niecałe trzynaście minut.
Pochyliłam się w stronę
mamy, złapałam lekko za jej dłoń.
- Mamo… - miałam ułożone
słowa, ale gdy przyszło co do czego, mój umysł pokrył ciemny woal zapomnienia.
Odetchnęłam dwa razy, zmieniłam nieznacznie pozycję. Najpierw pytanie, potem
wyznanie. - Pamiętasz jak opowiadałaś mi o twojej… naszej rodowej
umiejętności?
Być może mi się
wydawało, ale zesztywniała. Parę sekund później, kiwnęła głową.
- Masz może jakieś
książki w tym temacie?
- Coś mam, zaraz
przyniosę.
Zanim podniosła się z
miejsca, utrzymałyśmy kontakt wzrokowy o parę sekund z długo, jak na normalne
spojrzenie. Byłam pewna, że chciała mi coś przekazać, ale nie miałam pojęcia
co. Z jednej strony cieszyłam się z jej zapobiegliwości (nie chciała mówić zbyt
dużo przy nieproszonych gościach), a z drugiej żałowałam, że nie mogła ubrać
myśli w słowa. Było to naprawdę frustrujące.
Tata odprowadził mamę
zaniepokojonym spojrzeniem. Również zauważył, że zachowuje się nieswojo. Przez
cały czas obserwował nas i mężczyzn stojących w kuchni, nie odzywając się ani
słowem. Po chwili nachylił się w moją stronę.
- Potrzebujesz pomocy w
ucieczce? - zapytał najciszej, jak potrafił. Popatrzyłam w ukochane, znajome
oczy, a moje serce zalała czułość. Miałam ochotę krzyknąć: “Tak! Potrzebuję!”,
wiedziałam jednak, że on nie był w stanie mi pomóc. Silna, ojcowska dłoń i
spryt nijak się miały do potęgi magii. Myślę, że miał tego świadomość, dlatego tym
bardziej byłam wdzięczna, że zaproponował pomoc. Wyciągnęłam rękę, by ścisnąć
jego dłoń.
- Wszystko dobrze, nie
potrzebuję niczego.
Nie uwierzył mi, czemu
zupełnie się nie dziwię - patrząc na Yaxleya, ja również bym nie uwierzyła.
Mama wróciła po dłuższej
chwili, niosąc pod pachą grubą, starą księgę. Rozszerzyłam oczy ze zdziwienia.
- To cały czas
znajdowało się pod naszym dachem? - Nie mogłam uwierzyć. Cień uśmiechu
wykrzywił jej usta.
- Głęboko schowana, jak
pamięć o tym, co straciłam…
Zmieszałam się, moje
serce ścisnęło. Poczułam, że nadszedł ten moment. Wzięłam księgę z jej rąk i
położyłam na boku.
- Mamo… - wyszeptałam.
Kątem oka widziałam, że Stuart marszczy brwi. - Muszę się do czegoś przyznać.
Twoja magia…
Pochyliła się w moją
stronę, łapiąc mnie za dłonie. W jej oczach, identycznych jak moje, błysnęły
łzy.
- Wiem - położyła mi
drugą dłoń na policzku. Poczułam, że drżą mi wargi.
- Wiesz?
Kiwnęła głową.
- I nie jesteś zła? -
dopytywałam, niedowierzając. Tym razem pokręciła głową, a ja powtórzyłam gest.
- Ale… bałam się, że mnie znienawidzisz.
Uśmiechnęła się przez
łzy.
- Jesteś moim cudem, jak
mogłabym cię znienawidzić?
- Ale…
- Cii - przerwała,
biorąc się w garść i przesuwając dłoń z policzka na usta. Ściszyła głos do
szeptu tak, żeby słyszała ją tylko nasza dwójka. - Słuchaj uważnie. Pilnuj tej
książki jak oka w głowie i przeczytaj uważnie. Kryje więcej niż ci się wydaje.
Myślę, że mogłabyś nawet…
- Koniec czasu - głos
Yaxleya przedarł się przez pokój, urywając niedokończoną myśl i paraliżując nas
w chwilowym strachu. Mama opadła na fotel i nie powiedziała ani słowa
więcej.
Spojrzałam na
śmierciożercę wzrokiem pełnym nienawiści, ale nic sobie z tego nie
zrobił.
- Zbieraj się, nie będę
powtarzał dwa razy.
Miałam ochotę wykrzyczeć
mu w twarz, co o nim myślę, ale zobaczyłam, że wyciąga różdżkę- byłam bez
szans.
Biorąc głęboki wdech,
obróciłam się do taty i przytuliłam mocno. Gdy nadszedł czas na mamę,
przytrzymała mnie odrobinę zbyt długo.
- Uważaj na siebie,
kochanie - wyszeptała w moje włosy, omiatając oddechem wrażliwą skórę za
uchem.. - Ta książka może być kluczem…
Kluczem do czego? Chciałam zapytać, ale nie było mi dane.
Siłą zostałam oderwana od mamy. Spojrzałam na Yaxleya, który wciąż stał z
wycelowaną w nas różdżką i uśmiechał się arogancko. Miałam ochotę zetrzeć mu
ten uśmieszek z twarzy. Zaczęłam nienawidzić faceta na równi z Voldemortem i
Bellatrix, co nie sądziłam, że mogłoby być możliwe.
Zamiast tego złapałam za
księgę i posłusznie przeszłam przez pokój.
- Nott, wyprowadź ją na
zewnątrz.
Teo skinął głową i
ruszył w stronę drzwi, ale ja przystanęłam w miejscu. Zalał mnie niepokój tak
nagły, że niemal bolesny. Usłyszałam huk, potem następny, zagłuszony
trzaśnięciem drzwi wejściowych, gdy Teodor wyszedł na zewnątrz.
Z mocno bijącym sercem
cofnęłam się dwa kroki. Zobaczyłam moich rodziców leżących na podłodze,
nieprzytomnych. Zalała mnie ślepa furia. Przestałam myśleć racjonalnie.
Przestałam myśleć W OGÓLE. Widziałam przed oczami czerwone i czarne mroczki,
gdy uniosłam pozornie ciężką księgę i bez zastanowienia uderzyłam tego potwora
w potylicę. Przypadkiem zahaczyłam o zabytkową wazę, przez co pękła, rozsypując
się po podłodze. Głośno dysząc, zerknęłam na ogłuszone ciało Yaxleya. Nie
miałam pojęcia skąd było we mnie tyle siły, żeby ogłuszyć dorosłego chłopa. Być
może adrenalina i element zaskoczenia zrobiły swoje.
Różdżka śmierciożercy
potoczyła się po podłodze i przypadkiem kopnęłam ją bliżej mamy, gdy biegłam w
tamtą stronę.
Łzy zalewały mi policzki,
a ręce się trzęsły, próbując sprawdzić puls. Błagałam niebiosa, wszystkich
znamienitych magów i bóstwa, żeby poczuć pod palcem znajome stukanie. Byłam tak
zaaferowana, że dopiero po chwili dotarło do mnie, że moja mama żyje. Szok był
tak duży, że momentalnie przestałam płakać.
Pociągając nosem,
obróciłam ją na plecy, żeby sprawdzić czy oddycha i rzuciłam się w stronę
taty.
- Miona? - usłyszałam
głos Teo, dochodzący od drzwi. Miałam wrażenie, że zajęło mu całe wieki, zanim
zorientował się, że za nim nie idę. W rzeczywistości całość nie trwała nawet
minutę, co potwierdzał zegar wiszący nad kominkiem.
Jak rażona piorunem,
obróciłam się w jego stronę i zanim zdążył zareagować, złapałam za różdżkę
Yaxleya, wciąż leżącą obok mojej mamy.
Wytarłam nos jedną
dłonią, drugą wycelowałam w pierś Teodora. Jak na zawołanie uniósł dłonie do
góry, pokazując, że nie ma zamiaru walczyć.
- Expelliarmus -
rzuciłam, tak na wszelki wypadek. Różdżka wyrwała z jego dłoni i wylądowała w
mojej. Następnym krokiem było wycelowanie w Yaxleya i związanie magicznym
sznurem.
Obróciłam się w stronę
rodziców, zupełnie ignorując bezbronnego w tym momencie Teodora.
- Miona? - spróbował
drugi raz. Usłyszałam skrzypnięcie podłogi, gdy powoli, niepewnie, ruszył w
moją stronę. - Co tu się wydarzyło?
Pociągnęłam nosem,
zastanawiając się czy odpowiadać.
- Zaatakował ich -
powiedziałam ostatecznie. Głos miałam zduszony od wcześniejszego płaczu. - Więc
ja zaatakowałam jego.
- Ale jak? - dopytywał,
autentycznie zaciekawiony. Zerknęłam na niego, szukając złości w przystojnej
twarzy, jednak nie znalazłam jej. Patrzył na mnie z troską i ciekawością, którą
usłyszałam w głosie.
Wzruszyłam ramionami o
wskazałam na księgę leżącą wśród kawałków wazy, walającej się po ziemi wokół
związanego Yaxleya.
- Uderzyłam go księgą
mojej mamy.
Spojrzał na mnie, na
niego, na rzucony wolumin i zaczął się śmiać. Śmiał się szczerze, głośno i tak
zaraźliwie, że mimo sytuacji, kąciki ust same podjechały mi do góry.
- Załatwiłaś go w
sposób, jakim pogardza najbardziej na świecie - mugolski.
Musiałam przyznać, że
było to nieco zabawne. Po chwili spoważniał. Usiadł obok mnie po turecku.
- Żyją? - zapytał cicho.
Kiwnęłam głową. - Co planujesz?
Wzruszyłam ramionami.
- Nie mam pojęcia. Wiesz
może, co chciał im zrobić? - zapytałam, patrząc na jego profil. Pokręcił głową,
westchnęłam. - W takim razie muszę ich zmusić do wyjazdu, inaczej zawsze będą
na celowniku.
- Co? - zmarszczył brwi,
niezrozumienie było widoczne w jego oczach.
Nie odpowiedziałam,
zamiast tego podniosłam się z miejsca i wycelowałam różdżką w mamę.
- Obliviate - wyszeptałam
i powtórzyłam czynność z tatą.
Teo stanął przy moim
boku i razem patrzyliśmy na zdjęcia zdobiące kominek. Widzieliśmy jak rozmywam
się, znikam w połowie, następnie całkowicie, zostawiając pełną pustkę i
rodziców w dziwnych pozach. Znów poczułam łzy na policzkach.
To nie było częścią
mojego planu. Owszem, planowałam przekonać ich do wyjazdu, chciałam by byli
bezpieczni, nie wiedziałam jednak jak tego dokonać. Być może poprosiłabym pana
Weasley’a, żeby z nimi porozmawiał? Nie byłam pewna… Skończyło się na tym, że
zmieniłam tożsamość rodziców na Monicę i Wendella Wilkins, wysłałam do
Australii… i całkowicie wymazałam fakt, że mają córkę.
Ból szarpał moim sercem,
rozdzierał duszę na kawałki. Wiedziałam jednak, że jeśli będą bezpieczni, moja
ofiara jest tego warta.
Teodor objął mnie
ramieniem, co skwapliwie wykorzystałam, żeby skryć twarz w jego szacie i
zmoczyć ją świeżymi łzami. Pogłaskał mnie po plecach.
- Gotowa, żeby wracać? -
zapytał łagodnie. Zaczęłam kręcić głową i cofnęłam się dwa kroki w tył. Miałam
jeszcze drugą część planu do realizacji i nie miałam zamiaru z niej rezygnować
- nie teraz, gdy przeżyłam swoją małą, życiową tragedię. Musiałam zobaczyć się
z przyjaciółmi.
- Przykro mi Teo, ale
nie wracam - powiedziałam ochrypłym od płaczu głosem. Zmarszczył brwi. -
Przynajmniej nie teraz - dodałam, na co brwi powędrowały w górę. - Muszę coś
jeszcze załatwić.
Milczał przez moment,
obserwując mnie uważnie i ściskając usta.
- Pomogę ci - powiedział
w końcu. Zdziwiona obróciłam się w jego stronę, po raz kolejny doszukując się w
nim fałszu. Może przesadzałam? Być może rzeczywiście był po mojej
stronie?
- Dlaczego? -
zapytałam.
Wzruszył ramionami i
włożył dłonie w kieszenie szaty.
- Bo chcę i sądzę, że
powinienem. W końcu miałem cię pilnować.
Puścił mi oczko, a ja
totalnie, całkowicie zdębiałam.
- Nie będziesz próbował
zaciągnąć mnie z powrotem?
Pokręcił głową i zerknął
na zegar nad kominkiem.
- I tak już nie zdążymy
- wytłumaczył. - Yaxley zniknie za jakieś dziesięć sekund i zanim go znajdą
trochę minie. Myślę, że możemy w tym czasie załatwić twoją drugą sprawę.
Jakby na dowód jego
słów, postać Yaxleya rozpłynęła się niemal w tym samym momencie.
Spojrzałam w ciemne oczy
Teodora, gdzieś w podświadomości czułam, że może mnie podpuszczać, a jednak
jego szczery wyraz twarzy wyciszył wszelkie obiekcje.
Kiwnęłam więc głową.
Wycelowałam różdżką w księgę, wyszeptałam zaklęcia pomniejszające. Dorzuciłam
kolejną rzecz do torebki i ruszyłam w stronę wyjścia wiedząc, że podąży za mną.
Miałam rację.
- Oddasz mi różdżkę? -
zapytał, gdy stanęliśmy przed drzwiami. Zerknęłam na niego oceniająco.
- Na razie nie -
powiedziałam. - Złap mnie za ramię.
- Gdzie się
wybieramy?
- Zobaczyć z moimi
przyjaciółmi - zerknęłam mu w oczy. - Idziesz ze mną, więc po wszystkim wymażę
lokalizację z twojej pamięci. Zgoda?
Pokręcił głową, a lekki
uśmiech wykrzywił jego wargi.
- Planowałaś to od
samego początku, prawda?
- I tak, i nie -
wzruszyłam ramionami. Widząc pytające spojrzenie, dodałam. - Wiedziałam, że
chcę wykorzystać ten wypad na spotkanie z przyjaciółmi… nie wiedziałam tylko
jak to zrobię. Założyłam, że znajdę sposób w trakcie i tak się stało. - Znów
wzruszyłam ramionami, a Teo parsknął.
Złapał mnie za dłoń i
ścisnął mocno, co wzięłam za zgodę na mój warunek. Okręciłam się w miejscu,
skupiając na miejscu, w którym pragnęłam się znaleźć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz