16 kwietnia 2020

ROZDZIAŁ XXVI


Dni przechodziły w tygodnie, tygodnie zmieniały się w miesiące. Systematycznie przemieszczaliśmy się z miejsca na miejsce, nie pozwalając sobie na pozostanie w jednym dłużej niż trzy-cztery dni. Wraz z miejscem pobytu, zmieniał się także krajobraz za połami namiotu. Drzewa zaczynały gubić liście, wieczorami ziemia przymarzała. 
Po sukcesie, jakim było zdobycie medalionu Slytherina, nasza dobra passa zdawała się skończyć. Znaleźliśmy się w kropce zarówno w kwestii zniszczenia niebezpiecznego artefaktu, jak i potencjalnych miejsc innych horkruksów. 
Wizje nawiedzały Harry’ego coraz częściej, a świadomość wściekłości Voldemorta dosłownie spędzała nam sen z powiek. Na zmianę pełniliśmy wartę przed namiotem, zamiennie również nosiliśmy przeklęty medalion.
Nie było to przyjemne doświadczenie.
Za każdym razem, gdy miałam go na szyi, odnosiłam wrażenie, że układa się centralnie w miejscu mojego serca i pulsuje zgodnie z jego rytmem. Byłam przerażona, a mimo to nie potrafiłam wyzbyć się wrażenia, że horkruks w jakimś stopniu jest mi przychylny… ten fakt niepokoił mnie chyba najbardziej, dlatego zasznurowałam usta i postanowiłam zachować go dla siebie. 
W momentach, gdy nie wałkowaliśmy w kółko tych samych kwestii - zniszczenia medalionu i odnalezienia reszty horkruksów - uciekałam na dwór, gdzie mogłam unikać burzy zbierającej się nad naszymi głowami. Samotny czas wykorzystywałam głównie na lekturę, dzięki czemu przeczytałam księgę mamy już trzy razy- wystarczająco, żeby w pełni przyswoić teorię. Wiedziałam, że powinnam zająć się praktyką, ale nie do końca wiedziałam jak się za to zabrać. 
Był późny, listopadowy wieczór, gdy zdecydowałam się spróbować pierwszy raz. Według księgi, wyciąganie magii z przedmiotów było o wiele prostszym zadaniem niż odbieranie jej ludziom - całkiem logiczny wniosek. Długo zastanawiałam się od czego zacząć, co mogłoby posłużyć mi za przysłowiowy worek treningowy. Rozglądałam się po lesie, zastanawiając co zaczarować, by następnie spróbować odzyskać magię z powrotem, gdy poczułam charakterystyczne, mocniejsze pulsowanie na piersi. Zmarszczyłam brwi i wyciągnęłam medalion za łańcuszek. Uniosłam go przed oczami, drugą dłonią bezwiednie pocierając gorące miejsce, w którym przed chwilą spoczywał. 
Medalion obracał się wokół własnej osi, błyskając zielonym “S” w kształcie węża, a ja się zastanawiałam. Kalkulowałam za i przeciw, ostatecznie dochodząc do wniosku, że nic mi nie szkodzi spróbować. 
Wzięłam ciepły medalion w dłonie, zamknęłam oczy, skupiłam się na drzemiącej w nim energii tak, jak było to opisane w księdze. 
Przez pierwszą minutę nic się nie działo. Nie byłam zrezygnowana, spodziewałam się, że może mi nie wyjść. Już miałam zrobić sobie przerwę, gdy poczułam elektryzujące ciepło w dłoniach, jakby prąd muskał moją skórę, wspinając się po ramionach, rozprzestrzeniając na głowę, tors, nogi. Sukces wpuścił euforię w moje żyły, więc zamknęłam oczy i postanowiłam kontynuować, spróbować pobrać większą dawkę…  wtedy poczułam ból. Ogromny, wszechogarniający. Miałam wrażenie, jakby ktoś próbował rozerwać moją duszę. Jakby jakiś niewidzialny potwór gryzł, szarpał, rwał- niespokojny, głodny… 
Przerażona, wyrzuciłam horkrus daleko przed siebie. Jedna ręka powędrowała do głowy, druga do serca. Ciężko dyszałam, a na moim czole perlił się pot, mimo niskiej temperatury na zewnątrz. Byłam przerażona, a samopoczucia nie poprawiała mi nagła świadomość, że chwilę temu próbowałam wchłonąć cząstkę duszy Voldemorta. Bo tym właśnie był ten przedmiot! Nie był po prostu zaczarowany. Miał magiczne właściwości tylko dlatego, że ktoś postanowił umieścić w nim część siebie. Zrozumiałam również, skąd wzięło się przeczucie, że medalion był mi przychylny - cząstka w nim mieszkająca CHCIAŁA, żebym ją przyjęła. Wyczuła pokrewieństwo ze swoim prawowitym właścicielem i desperacko próbowała wrócić w miejsce, do którego należała. 
Dostałam dreszczy, ze strachu, zimna, niedowierzania. Podniosłam się powoli z miejsca i poszłam po medalion. Uniosłam go samymi opuszkami z postanowieniem, że przekażę go chłopakom. 
Postanowiłam, że na razie skupię się na przekazywaniu magii innym ludziom, przedmiotom, a dopiero później wrócę do jej odbierania.
Nie wspomniałam o swoim przeżyciu ani Harry’emu, ani Ronowi.

*~*~*

Dzień, w którym wszystko się pomieszało i zmieniło, rozpoczął się mocniejszym niż zwykle przymrozkiem. 
Napięcie między nami rosło już od jakiegoś czasu. Każdego z nas irytowało, że stoimy w miejscu, jesteśmy w impasie, z którego nie potrafimy wybrnąć. Byłam rozdrażniona, a jednak potrafiłam się opanować. Ufałam Harry’emu i wiedziałam, że będę przy nim trwać, wierzyć w niego tak, jak on wierzył we mnie. 
Najgorzej z naszej trójki znosił tę sytuację Ron. Tęsknił za domem, pełnymi obiadami, ciepłem, rodziną. Z każdym dniem robił się coraz bardziej cichy, wieczory spędzał szukając na magicznym radiu stacji, nie skorumpowanej przez śmierciożerców. Było mu ciężko, ale jakoś dawał radę. Na ogół. Problem pojawiał się w momencie, gdy medalion lądował na jego szyi. Stawał się wtedy jeszcze bardziej rozdrażniony, zły, każde nieprzemyślane słowo mogło być dla niego zapalnikiem. Z jakichś powodów, zupełnie nam nieznanych, reagował na horkruks najgorzej z naszej trójki. Przestawał sobie radzić, a w ten dzień szala goryczy przelała się na korzyść ataku furii. 
- Moglibyśmy ruszyć się z miejsca, zacząć coś robić, to już tyle trwa… - marudził Ron. Zerknęliśmy z Harrym na siebie, doskonale znając repertuar, który nam serwował. Słyszeliśmy to średnio raz na tydzień i zawsze zaciskaliśmy zęby. Niestety, zauważył naszą wymianę spojrzeń. Marudny wyraz zastąpiła złość.
- Co się tak na siebie gapicie?! Macie mnie za wariata tak? Nie tak to miało wyglądać!
- A jak?! - zdenerwował się w końcu Harry. Z coraz mocniej bijącym sercem patrzyłam, jak powoli podnoszą się z miejsc. Nie wiedziałam czy powinnam interweniować czy jeszcze nie. - No powiedz, Ron - mówił Harry, spokojniej, jednak z wciąż słyszalną nutą złości. - Jak myślałeś, że będzie to wyglądać? Jeden horkruks na tydzień, wiadomo gdzie szukać, szast prast i do świąt będziemy w domu? Wybacz, że nie jest tak łatwo! Ostrzegałem, że to może tak wyglądać…
Ron się zmieszał, ale tylko na moment. 
- Sądziłem…
- No, co sądziłeś? - drążył Harry. Widziałam po nim, że jego cierpliwość wreszcie się wyczerpała. Żyłka pulsująca na skroni nie zwiastowała niczego dobrego. 
Ron odzyskał rezon. Podniósł się z miejsca i zacisnął dłonie w pięści. 
- Sądziłem, że masz jakiś plan! - krzyknął. Zaczęłam również podnosić się do pozycji stojącej, miałam złe przeczucia. - Nie wiem, co Dumbledore miał w głowie wysyłając nas na tę gównianą misję! Kręcimy się w kółko, nic nie osiągamy, a ty zupełnie nie wiesz, co masz robić! Powinieneś nas prowadzić, a siedzisz na dupie i nie wiesz co robić…
Wciągnęłam głośno powietrze.
- Ron! - fuknęłam, ale było już za późno. Niemal poczułam swąd odpalanego lontu… 
- TO IDŹ STĄD! - wrzasnął Harry, raniąc nasze bębenki. - BIEGNIJ DO MAMUSI, NA CIEPŁE OBIADKI I DO ŁÓŻECZKA, PROSZĘ BARDZO! NIE POTRZEBUJEMY CIĘ TUTAJ…
Przeskakiwałam wzrokiem od jednego do drugiego, byłam bezradna. Nie raz byłam świadkiem ich kłótni, jednak to… miałam wrażenie, że tym razem wszystko jest inaczej. 
- Przestańcie! - próbowałam się wtrącić, ale zagłuszył mnie pełen furii głos Rona. 
- Świetnie! - krzyknął, ruszając w stronę wyjścia z namiotu. - I tak nie mam ochoty tu z wami być.
- Ron, ściągnij medalion!- krzyknęłam, w przypływie nagłego olśnienia. Chłopcy spojrzeli na mnie, jakby dopiero teraz zauważyli, że wciąż tam jestem, ale nie miało to znaczenia. - No już! Ściągnij go. 
Obserwowałam, jak posłusznie przesuwa łańcuszek nad głową i rzuca go na ziemię. 
- Idziesz ze mną? - zapytał, patrząc mi w oczy. Zamurowało mnie. Spodziewałam się, że gdy ściągnie medalion, wszystko wróci do normy. Uspokoi się, zostanie. Nie sądziłam, że wciąż będzie chciał odejść. 
- Co? Ja… - przestąpiłam z nogi na nogę. Popatrzyłam na Harry’ego, popatrzyłam na Rona. Dla mnie decyzja była jasna mimo, że naprawdę zbliżyliśmy się z Ronaldem. 
- Świetnie - użył najbardziej zjadliwego tonu, jaki w życiu słyszałam. W oczach stanęły mi łzy. - Czyli wybierasz jego. Dobrze wiedzieć. 
Zanim zdążyliśmy się odezwać wyszedł, znikając w szarej mgle. Wahanie zajęło mi tylko ułamek sekundy. W następnej biegłam już jego śladem, krzyczałam jego imię, a z oczu kapały mi łzy. 
Nie wiem dlaczego zareagowałam w taki sposób. Nie wiem, dlaczego tak bardzo zabolało mnie jego odejście. Być może, gdy był z nami, miałam przynajmniej ułudę, że w razie czego będę w stanie go ochronić, że wiem co się z nim dzieje. 
Wołałam go dobre dziesięć minut, zanim zrezygnowana wróciłam do namiotu. Gdy dotarłam na miejsce, wszystko już było złożone, a Harry czekał na mnie z płaszczem w wyciągniętej dłoni. Wiedziałam, że dobrze postąpił - nie mogliśmy tam zostać, a mimo to moje serce się buntowało. 
Jak na automacie otarłam twarz, przyjęłam okrycie. Złapałam za wyciągniętą dłoń, pozwoliłam porwać się w ciemność. 

*~*~*

W kolejnym dniu nie płakałam. Łzy wyschły, ale pozostał katar - prawdopodobnie następstwo biegania po zimnie w samym swetrze. Jak na złość skończyły się wszystkie chusteczki, więc zaczęłam grzebać w swoich rzeczach w poszukiwaniu czegoś, co nadałoby się do wycierania nosa. 
Nie zajęło mi długo znalezienie w torebce satynowego materiału. Czarny, z M. wyszytym w rogu. Wzięłam chustkę w dłonie i w nostalgicznym geście przyłożyłam do piersi. Zamknęłam oczy, wczuwając się w szybsze bicie serca i wspominając nasze ostatnie spotkanie - pocałunek, następnie samotność. 
Już nie byłam zła, że mnie zostawił. Byłam ciekawa, dlaczego to zrobił. Dziwne uczucia, które do niego żywiłam, zdawały się zblednąć przez te miesiące, kiedy go nie widziałam. Obraz jego twarzy zatarł się we wspomnieniach, a zapach gdzieś ulotnił. Ale co się dziwić? Nie byliśmy parą. Nie byliśmy zakochani. Chyba. W każdym razie, nie powinnam tęsknić, prawda? 
- Hermiono? - usłyszałam zachrypnięty głos Harry’ego, który wyrwał mnie z letargu. - Pójdę po trochę drewna, okej? 
Spojrzałam na jego czerwoną twarz, ze śladami gorączki i pokręciłam głową. 
- Ja pójdę, siadaj - wskazałam na łóżko i sięgnęłam do torby, żeby znaleźć eliksir pieprzowy. Podałam mu fiolkę. - Połóż się i odpocznij, dzisiaj ja się wszystkim zajmę. 
Patrzył mi w oczy o parę chwil za długo, ale temperatura chyba dawała mu się we znaki, bo ostatecznie kiwnął głową. Dobrze. Podniosłam się z miejsca, ubrałam płaszcz, chowając do kieszeni chustkę i zanim wyszłam, przywołałam jeszcze różdżką szklankę wody dla Harry’ego. Miałam nadzieję, że to tylko chwilowe przeziębienie.
Zimne powietrze uderzyło mnie w twarz, zanim zdążyłam całkowicie wynurzyć się z namiotu. Harry przeniósł nas w jakieś miejsce przy rzece, przez co temperatura wokół była pewnie jeszcze niższa niż normalnie. Otuliłam się szczelniej, rozejrzałam dookoła zastanawiając, w którą stronę najlepiej się udać. Po prawdzie znajdowaliśmy się na skraju lasu, więc nie było różnicy, gdzie pójdę, ale potrzebowałam jeszcze chwili bezruchu, zanim zrobiłam pierwszy krok. Odeszłam kawałek od obozu, gdzie obróciłam się, żeby sprawdzić zaklęcia ochronne i rzucić na siebie czar zwodzący, tak na wszelki wypadek.
Przedzierałam się przez łyse już krzaki, a moje myśli zaczęły krążyć wokół księgi rodziny Lemaire. Zwłaszcza zainteresował mnie fragment o ludzkich ewenementach, które rodziły się raz na kilka pokoleń i potrafiły absorbować magię nie tylko z przedmiotów i ludzi, ale także… z zaklęć! Było to dla mnie jednocześnie fascynujące i niepojęte. Dobrze wytrenowany czarodziej potrafił sprawić, że całe jego ciało stawało się kolektorem, a więc żadne zaklęcie nie było w stanie go dosięgnąć. Idąc tym tropem, człowiek stawał się niezniszczalny…
Zaczęłam myśleć o Voldemorcie i jego pragnieniu nauczenia się naszej rodowej umiejętności. Pragnął mocy odbierania magii, co wbrew pozorom  nie było nie możliwe do zrealizowania. Według księgi, zdarzały się osoby z zewnątrz, które w jakimś stopniu nauczyły się tej sztuki.
Moje rozmyślania przerwał dźwięk łamanej gałązki, gdzieś po mojej lewej stronie. Obróciłam się gwałtownie, a moje serce galopowało szybko, niczym spłoszona łania. Wyciągnęłam różdżkę, trzymając ją w pogotowiu niepewna, czy mam do czynienia z napastnikiem czy po prostu mieszkańcem lasu. Bałam się ruszyć, odezwać, oddychać. Zaczęłam pluć sobie w brodę, że zaszłam tak daleko. Jakbym nie mogła pozbierać drewna gdzieś bliżej. Głupia!
Usłyszałam trzask gałązki za plecami, lecz zanim zdążyłam się obrócić, różdżka wyleciała mi z dłoni i pognała w stronę napastnika. 
- Revelio- usłyszałam cichy szept i już wiedziałam, że jest po mnie. Niemal czułam, że zaklęcie zwodzące przestaje działać i jestem na nowo widoczna. W duchu solennie sobie obiecałam, że zrobię wszystko, by chronić Harry’ego. Zaczęłam powtarzać w myślach wszystko, czego dowiedziałam się na temat odbierania magii. Skończył się czas na ćwiczenia.
- Naprawdę ciężko was znaleźć - usłyszałam znajomy głos, który wpuścił w moje żyły zimno, następnie ciepło. Wyprostowałam się jak struna, otworzyłam oczy, zamknięte wcześniej w oczekiwaniu na atak. Jak w zwolnionym tempie zaczęłam obracać się w stronę rozmówcy, moje oczy z pewnością przypominały dwa ogromne spodki. Przekrzywił głowę, obserwując mnie z błyskiem w oczach. Przydługa grzywka opadła mu na czoło.
- Godne podziwu. 
- Draco? - wyszeptałam, ignorując jego słowa. Nie mogłam uwierzyć w to, co się widzę. Było mi zimno, było mi ciepło. Cieszyłam się, było mi przykro, bałam się. Miałam ochotę rzucić mu się na szyję, miałam ochotę skrzyczeć za to, że mnie wtedy zostawił. Gdy po tak długim czasie spojrzałam w jego oczy wiedziałam, że to dziwne uczucie do niego, którego nie rozumiem, wcale nie zniknęło, a schowało się, uspane, czekające na odpowiedni moment, żeby wychynąć z pieczary. 
Uśmiechnął się nieco prześmiewczo, uśmiechem, który należał tylko do niego. Zerknęłam na różdżki, które trzymał w dłoniach, a tęsknotę w moim sercu wyparła fala tak gwałtownego przerażenia, że niemal zabrakło mi tchu. Zaczęłam rozglądać się w panice dookoła, zastanawiałam czy uciekać teraz czy może trochę później. Bałam się, że nie był sam. Przerażała mnie świadomość, że mimo naszych zabezpieczeń, jemu w jakiś sposób udało się nas… mnie znaleźć. 
- Spokojnie, Granger - powiedział, odbijając się od drzewa. Robił powolne kroki w moją stronę, zupełnie jakby pozwalał mi oswoić się z nową sytuacją. Jakbym była zwierzyną, którą może spłoszyć nawet jeden zły ruch. - Jestem sam. 
Moje ciało automatycznie zaczęło się cofać mimo, że wewnętrzne chciałam wyjść mu naprzeciw. Wygrał rozsądek, pozwalając mi zwinąć dłonie w pięści i pokręcić głową z niezrozumieniem. 
- Jak… jak mnie znalazłeś? - zapytałam głosem ochrypłym z emocji. Odchrząknęłam. Dalej się cofałam, a on dalej przybliżał niezrażony, z coraz większą pewnością siebie wypisaną na twarzy. 
Zatrzymałam się na drzewie, byłam zapędzona w kozi róg. Przystanął parę kroków ode mnie, dał mi przestrzeń. 
- Chustka - powiedział, rozkładając ręce, jakby to była najlogiczniejsza rzecz na ziemi. Zmarszczyłam czoło i potrzebowałam dosłownie dziesięciu sekund, żeby skojarzyć o czym mówi. Sięgnęłam do kieszeni, skąd wyciągnęłam czarną chustkę, z wyszytym M. w rogu, tę samą którą dostałam od niego kilka miesięcy temu, a którą wygrzebałam z torebki niecałe dwadzieścia minut temu. Wpatrywałam się w nią dłuższą chwilę, a w mojej głowie pojawiła się myśl, że prawdopodobnie przez cały czas miałam przy sobie przedmiot, na którym mogłam ćwiczyć odbieranie magii. 
- Zaklęcie namierzające? - upewniłam się. Potarł kark. 
- I tak i nie - powiedział, jak na niego trochę zbyt niepewnie. - Każda nasza rzecz jest w jakimś stopniu oznakowana, żebyśmy w razie czego mogli ją odnaleźć. Ta chustka była u ciebie na tyle długo, że zaczęła zmieniać właściciela, ale gdy pomyślałaś o mnie bardzo intensywnie… 
Znów rozłożył ręce, jakby chciał przez to powiedzieć “oto jestem!”. 
Cała sytuacja była tak absurdalna, że przerażenie wyparowało ze mnie w jednej sekundzie. Wybuchnęłam śmiechem, czym ewidentnie zbiłam go z pantałyku. Malfoy zjawiający się na moje wezwanie? Ten, który mną pogardzał, całował namiętnie po pijaku, a następnie zostawił?
Od kiedy jesteś taka pamiętliwa?… 
Pewnie śmiałabym się jeszcze długo, gdyby nie zimna dłoń, zakrywająca mi usta. Nawet nie zauważyłam, kiedy podszedł tak blisko! 
- Ciicho! - rozejrzał się niespokojnie. Wesołość momentalnie mnie opuściła. 
Stałam, oparta plecami o pień drzewa, kilka centymetrów od Malfoy’a, z jego dłonią na moich ustach. Uniosłam nieco głowę, żeby móc spojrzeć mu w oczy. Uniosłam ręce i delikatnie odsunęłam jego dłoń od swoich ust. 
- Mówiłeś, że jesteś sam? - miało być stwierdzenie, a wyszło pytanie. 
Wciąż patrzył mi w oczy. Taksował, pochłaniał, oceniał. Widziałam dziwny błysk, który pojawił się i zniknął. Nieznacznie potrzepał głową, urywając połączenie wzrokowe. Znów musiałam odchrząknąć. 
- Bo jestem - powiedział, dając mi nieco przestrzeni. Chciałam tego, ale nie chciałam. Nagle zrobiło mi się jeszcze bardziej zimno. - Nie zmienia to faktu, że gdzieś niedaleko mogą się kręcić szmalcownicy. 
Znów zalała mnie trwoga. Taka nieuważna, taka głupia! Z drżeniem rozejrzałam się dookoła, wspólnie wsłuchaliśmy się w las, ale na szczęście wciąż byliśmy sami. 
- Obcięłaś włosy… - powiedział ni z tego ni z owego, łapiąc krótki kosmyk między palce i oglądając uważnie. Poczułam, że się czerwienię. Z jego twarzy nie potrafiłam wyczytać zupełnie nic. Nie miałam pojęcia, czy mu się podoba czy nie. Dla mnie to była konieczność po tym, jak łatwo zostałam rozpoznana w Ministerstwie Magii. Może powinnam jeszcze zmienić kolor? 
- Rusz się, Granger - powiedział w końcu, puszczając kosmyk i odchodząc jeszcze krok. - Musimy znaleźć inne miejsce do rozmowy. Domyślam się, że macie jakąś kryjówkę? 
Wiedział, że jestem z Harry’m, oczywiście, że tak, przecież Teo widział jak znikamy.
Na wspomnienie Teodora zrobiło mi się słabo. Momentalnie otaksowałam twarz Malfoy’a, jego ciało okryte ciepłym płaszczem, szukając jakichkolwiek nieprawidłowości, dowodu na poniesienie kary. Yaxley miał przecież brzydką szramę na policzku…
- Tak się stęskniłaś? - zapytał, nieco prześmiewczo. Poczułam, że moje policzki ponownie robią się gorące. Przez myśl mi przemknęło, że może nie pamięta tego wspólnego wieczoru i serii pocałunków? Było to możliwe, w końcu był pod wpływem alkoholu…
- Chciałbyś - powiedziałam przekornie. Nie chciałam okazywać słabości. Skoro udawał, że nic się nigdy nie wydarzyło, to niech mu będzie. Zaśmiał się cicho i ruszył przed siebie. 
- Też się cieszę, że cię widzę - powiedział, co dosłownie i w przenośni wbiło mnie w podłoże. Nie spodziewałam się takich słów. Nie po nim. Przystanął i spojrzał na mnie, prawie się nie odwracając. - Cieszę się też, że nic ci nie jest. 
Patrzyłam na  jego oddalającą się sylwetkę, moje serce biło w rytm stawianych przez niego kroków. Wciąż nie wierzyłam, że tam był. Wciąż trochę się bałam, a jednak nie potrafiłam się nie cieszyć. Moje serce wywinęło fikołka na wspomnienie tego, jak blisko był jeszcze chwilę temu. Ciało zalała tęsknota, którą momentalnie zakopałam głęboko w sercu. Jeśli wolał udawać, że nic się nie wydarzyło, to nic się nie wydarzyło, nie ważne jak bardzo to bolało. 
Potrzepałam głową i pognałam za nim. Wiedziałam, że mam szansę uzyskać odpowiedzi na dręczące mnie pytania.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz