- Zupełnie nie rozumiem,
dlaczego się z nim zadajesz, Hermiono - powiedział po raz enty Harry, patrząc
na mnie z zaciętością w oczach. Stał oparty o jakąś starą szafę, z założonymi
rękoma na piersi. Westchnęłam, starając się nie przewracać oczami.
Byliśmy w Pokoju Życzeń,
który od paru dni był jedynym miejscem, gdzie mogliśmy swobodnie porozmawiać.
Wszędzie indziej ludzie albo prychali na moją obecność, albo podsłuchiwali
wszystko, o czym rozmawialiśmy, aby następnie puścić to w obieg.
Na pomysł z ukrytym
pokojem, ku zdziwieniu wszystkich, wpadł Ronald.
Zerknęłam na niego z
półki na której siedziałam, machając nogami. Stał nieopodal Harry’ego i oglądał
diadem leżący na szarym popiersiu, jednak na słowa Pottera, po raz kolejny
przeniósł wzrok na nas. Od incydentu z pocałunkiem panowało między nami
nieokreślone napięcie, które jak na razie udawało nam się ignorować. Na jak
długo? Tego nie mogłam przewidzieć...
- Nawet z Zabinim nie
spędzasz tyle czasu, a jemu jak wiadomo, można zaufać - odezwał się znów Harry.
- Dobrze mówi - dodał
Ron kiwając głową.
Tym razem przewróciłam
oczami. Wciąż nie mogłam przyzwyczaić się do faktu, że chłopcy w pewnym stopniu
zaakceptowali Blaise’a.
Okazało się, że parę dni
temu, dokładnie wtedy, gdy cały Hogwart dowiedział się o mojej tożsamości,
Harry i Ginny rozmawiali z Zabinim.
To dlatego nie mogłam
ich nigdzie znaleźć. Zadekowali się, tak jak my teraz, w Pokoju Życzeń i
maglowali ślizgona na temat szczegółów “porwania”, którego ofiarą padłyśmy
razem z Ginevrą.
Po długich namowach
opowiedział im wszystko, jednak mimo, że wiedzieli, blokada rzucona na mnie
przez Voldemorta wciąż działała. Dziwnie się czułam, kiedy to oni musieli
wprowadzać mnie w szczegóły związane z moją osobą, ponieważ wszystko w ich
obecności zapominałam.
Od tamtego momentu,
Harry zaczął patrzeć na niego w zupełnie innym świetle, z kolei Malfoy’a nie
cierpiał jeszcze bardziej.
To samo dotyczyło
Teodora. Zupełnie nie potrafili zrozumieć, czy zaakceptować, że zaczynam się z
nim przyjaźnić. O dziwo, Zabiniemu ten fakt również nie przypadł do gustu, co
było dla mnie niemałym zdziwieniem.
- Już ci mówiłam, Harry
- zaczęłam, choć czułam, że i tak ich nie przekonam. - Nie wyczuwam od Teodora
złych zamiarów. - Zignorowałam parsknięcie i zeskoczyłam z półki. - Poza tym,
nie rozmawiamy o moich problemach, więc spokojnie.
Słyszałam, że zaczął
mamrotać coś pod nosem, ale i to postanowiłam zignorować. Ruszyłam przed
siebie, oglądając stare przedmioty, które czarodzieje składowali w tym miejscu,
od momentu powstania Hogwartu.
Po paru krokach, moim
oczom ukazała się wysoka, czarna szafa. Wyróżniała się na tle reszty
szpargałów, ale nie potrafiłam ocenić dlaczego. Może dlatego, że wyglądała na
stosunkowo nową? Była zadziwiająco czysta, biorąc pod uwagę fakt, że nikt tam
nigdy nie sprzątał.
Gnana nieokreślonym
instynktem, wyciągnęłam dłoń i pociągnęłam za zatrzask. Moje serce biło jak
szalone, gdy zaglądałam do środka. Nie wiem czego się spodziewałam, ale na
widok pustki poczułam dezorientację. Obejrzałam dokładnie wnętrzne, po którym
widać było ząb czasu i zamknęłam drzwiczki z powrotem. Mogłabym przysiąc, że
poczułam złe wibracje, dziwne.
- Hermiono, co ty tam
robisz? - zawołał Ron, wychylając się nieco, żeby zobaczyć mnie za górą
rupieci. - Musimy iść, zaraz kolacja.
- Idę, idę!
Zerknęłam po raz ostatni
w stronę szafy i ruszyłam w kierunku przyjaciół.
- Pamiętaj, że temat nie
został zamknięty - pogroził Harry, patrząc na mnie poważnie. - Nie podoba mi
się ten cały Nott, zwłaszcza, że widziałem jego ojca wśród śmierciożerców…
Znów przewróciłam oczami
i ruszyłam nieco szybciej, aby otworzyć drzwi.
- Chyba jestem dobrym
przykładem na to, że geny nas nie definiują, prawda? - zapytałam, wychodząc na
korytarz.
- Ty nie zostałaś
wychowana w przekonaniu, że czystość krwi jest najważniejsza, a szlamy należy
tępić…
- To prawda, -
potwierdziłam. - Pamiętaj jednak, że Teo niekoniecznie musi wyznawać te same
poglądy.
Nie wiem czemu, ale
poczułam się dziwnie wypowiadając te słowa. Po minach chłopaków wywnioskowałam,
że mieli podobne odczucia, jednak nie odezwali się ani słowem.
Resztę drogi do Wielkiej
Sali pokonaliśmy w ciszy.
*~*~*
Koniec roku zbliżał się
wielkimi krokami, więc nauczyciele zaczynali wymagać od nas jeszcze więcej niż
zwykle. Wydawać by się mogło, że zawaleni stosem prac domowych, nauki i esejów
uczniowie, dadzą mi spokój, jednak stało się zupełnie inaczej. Sfrustrowani i
zmęczeni, stali się jeszcze bardziej agresywni.
Zazwyczaj byłam omijana
szerokim łukiem i częstowana jedynie spojrzeniami pełnymi niechęci, jednak
pewnego popołudnia zdarzyło się, że trafiłam na grupkę krukonów, którzy
wydawali się bardziej nabuzowani niż zwykle.
Standardowo, chciałam
ich wyminąć i ruszyć w swoją stronę, gdy nagle drogę zagrodził mi jeden z nich.
- Morderczyni - wysyczał
mi prosto w twarz. Rozejrzałam się lekko spanikowana, a moje przerażenie
jedynie się wzmogło na widok kilku twarzy o bardzo podobnym wyrazie. Pech
chciał, że akurat szłam do łazienki i nie zabrałam ze sobą różdżki… zupełnie
nie wiem, co mi wtedy odbiło, przecież nigdy się z nią nie rozstawałam!
Zwinęłam dłonie w
pięści, ale postanowiłam nie dać się stłamsić.
- Nigdy nikogo nie
zabiłam… - powiedziałam spokojnie, jednak czułam, że mój głos lekko drży.
- Jeszcze - powiedział
chłopak, robiąc krok w moją stronę. Zobaczyłam, że sięga po różdżkę, i
poczułam, że jestem na skraju paniki. - Genów nie oszukasz…
- Marcus, daj spokój… -
ten głos rozpoznałam. Spojrzałam w stronę obserwującej nas grupki i zauważyłam,
że wśród nich stoi Cho Chang. Patrzyła na mnie z wyraźną niechęcią, jednak coś
w wyrazie jej twarzy mówiło mi, że cała ta sytuacja wcale jej się nie podoba.
- Co jest, Chang? -
chłopak, nazwany Marcusem, spojrzał w jej stronę, jednocześnie wycelowując
różdżkę w moją pierś. Serce zaczęło walić mi coraz mocniej, a całe ciało rwało
się do ucieczki.
Odwróciłam się, by
uciec, korzystając z chwili nieuwagi chłopaka. W tym samym momencie ktoś złapał
mnie za ręce, wykręcając je boleśnie do tyłu. Przeszło mi przez myśl, że jeśli
wciąż będę obezwładniana w ten sposób, to w końcu ktoś mi je złamie…
- Czy sama nie mówiłaś,
że najchętniej urwałabyś jej głowę? Już zapomniałaś co stało się z Cedrikiem
dwa lata temu? - mówił dalej Marcus, a Cho przygryzła wargę. Po chwili
pokręciła głową.
- Mówiłam, ale nie
miałam tego na myśli, nie w dosłowny sposób…
- Nie brzmiałaś, jakbyś
mówiła od tak - odezwał się chłopak, który trzymał moje ręce. Szarpnęłam się,
ale jedynie zadałam sobie większy ból. Usłyszałam jego głos przy uchu:- Nie
próbuj nawet krzyczeć.
Nie słysząc więcej słów
sprzeciwu ze stony Cho, Marcus znów spojrzał w moją stronę.
- Zabrałeś jej różdżkę,
Terry?
Poczułam, że trzymający
mnie chłopak, lekko się poruszył.
- Nie ma jej przy sobie
- powiedział i się roześmiał. - To będzie łatwiejsze niż sądziliśmy.
Zacieśnił swój uchwyt, a
do mnie zaczynała docierać beznadziejność całej sytuacji.
Bez różdżki byłam
bezsilna. Nie było najmniejszych szans, żebym uwolniła się z uchwytu Terry’ego,
a na pomoc niestety się nie zanosiło.
Czułam, że za chwilę się
rozpłaczę.
- Dlaczego to robicie? -
zapytałam drżącym głosem. Już mało mnie obchodziło, że słyszą mój strach. -
Terry, jesteś prefektem, prawda? - zwróciłam się do trzymającego mnie chłopaka.
Spróbowałam obrócić twarz w jego stronę, jednak mi nie pozwolił. Westchnęłam. -
Współpracowaliśmy ze sobą parę razy, czy kiedykolwiek zrobiłam ci coś złego? -
Gdy poczułam, że lekko rozluźnia chwyt, wyczułam w tym swoją szansę. - Jestem
dalej tą samą osobą, Terry. Geny nie definiują tego, kim jesteśmy…
Usłyszałam śmiech, więc
obróciłam się z powrotem w stronę Marcusa. Śmiał się w głos, ale rozbawienie
nie objęło jego oczu.
- Daruj sobie - warknął,
nie opuszczając różdżki. - Twój tatuś odebrał nam Cedrika, więc my odbierzemy
mu ciebie.
Mimo tragizmu całej
sytuacji, tym razem to ja poczułam, że z mojej piersi wyrywa się spazm
pozbawionego rozbawienia śmiechu. Nie sądziłam, że może być aż tak źle.
- Naprawdę uważasz, że
mu na mnie zależy? - zapytałam, odnajdując w sobie resztki odwagi. Byłam
Gryfonką, Hermioną Granger. Jeśli mieli zrobić mi krzywdę, to postanowiłam
przyjąć to na siebie, jak na uczennicę domu lwa przystało.
Marcus wyglądał jakby na
moment stracił animusz, jednak odzyskał go w ułamku sekundy.
- Spodziewam się, że
gdyby mu nie zależało, to nie stałabyś teraz wśród nas. A może to nie prawda,
że się spotkaliście?
Zacisnęłam usta. Nie
mogłam kłócić się z jego logiką. Czułam, że w pewnym sensie ma rację. Z jakiego
innego powodu Voldemort puścił mnie wolno i w dodatku negocjował ze mną życie
Ginny? Nie zależało mu na mnie jako osobie, nie byłam głupia, aby tak myśleć.
Byłam pewna, że czegoś ode mnie oczekuje, do czegoś byłam mu potrzebna. Patrząc
na całą sytuację z tej perspektywy, ich plan odegrania się za śmierć Cedrika
nie był całkowicie pozbawiony sensu…
Nie wiedziałam co mam
odpowiedzieć. Serce boleśnie obijało się o żebra, pompując panikę w moje żyły.
Byłam bez szans. Moją
jedyną nadzieją była pomoc z zewnątrz lub opamiętanie agresorów. Na żadną z
tych rzeczy, niestety, się nie zanosiło.
Uwiesiłam się na
ramionach Terry’ego, plując sobie w brodę za własną bezmyślność.
Przeklinałam fakt, że jestem córką najgorszego złoczyńcy w całym
magicznym świecie. Nienawidziłam tego człowieka każdą komórką mojego ciała.
Obiecałam sobie, że mimo
bezsilności, nie będę błagać. Może było to bezmyślne, w końcu nie zrobiłam
niczego złego. To nie moja wina, że urodziłam się tym, kim byłam. A jednak,
przebłyski drzemiącej we mnie dumy nie pozwoliły mi na płaszczenie się przed
tymi ludźmi. Chciałam myśleć, że jestem ponad to.
Po moich policzkach
popłynęły łzy, mimo to patrzyłam Marcusowi w oczy, gdy podnosił różdżkę, by
rzucić pierwsze zaklęcie.
Gdy otwierał usta, ciało
zadziałało samo i mimo postanowienia, skuliłam się, zaciskając powieki.
- Protego!
Klątwa rzucona przez
Krukona, odbiła się od wyczarowanej bariery, sprawiając, że stracił
przytomność. Trzymający mnie Terry oniemiał, tak samo jak cała reszta.
Zdumniona patrzyłam na
Malfoy’a, który stał oparty o ścianę nieopodal, z różdżką niedbale
przekrzywioną w dłoni.
Zaczęłam się
zastanawiać, jak długo już obserwuje tę szopkę, co po raz kolejny wywołało
złość i upokorzenie.
- Boot, na twoim miejscu
puściłbym Granger - odezwał się spokojnym głosem. Zaczął oglądać swoją różdżkę,
niby od niechcenia, ale całe jego ciało krzyczało, że ani na sekundę nie
stracił czujności.
Po chwili, która zdawała
się trwać całą wieczność poczułam, że mogę się ruszyć. Momentalnie zrobiłam dwa
kroki w przód, rozmasowując swoje ramiona. Zauważyłam, że wciąż stoję wśrod
nieprzyjaźnie nastawionych uczniów i dopiero wtedy zauważyłam, że było wśród
nich również kilku Puchonów.
Instynktownie ruszyłam w
stronę Malfoy’a.
- Widzę, że nawet
towarzystwo zmieniłaś na szemrane - powiedział chłopak, w którym rozpoznałam
Zachariasza Smitha. Był członkiem Gwardii Dumbledore’a, widział jak się
zachowuję, a jednak nie miało to dla niego żadnego znaczenia… - Bachory
śmierciożerców…
Byłam tuż obok Malfoy’a,
więc mogłam zauważyć, jak napina wszystkie mięśnie.
Już myślałam, że zaatakuje.
Moje serce znów zaczęło bić w szaleńczym rytmie, jednak po paru sekundach się
opanował.
Przywdział na twarz
wredny uśmieszek i przyjął nonszalancką pozę.
- Uważaj lepiej na
słowa, Smith - powiedział na pozór spokojnie, mimo to usłyszałam w jego głosie
ostrą nutę. - Zaraz tu będzie McGonagall, więc jeśli nie chcecie dostać
szlabanu za zakłócanie porządku, radziłbym się zbierać. A, i jeszcze jedno -
dodał, odwracając się do odejścia. - Nie radziłbym więcej nachodzić Granger.
Zachariasz prychnął i
założył ręce na piersi. Zauważyłam, że kilka osób poszło za jego przykładem.
- Niby czemu? - zapytał.
Malfoy obrócił się leniwie, żeby spojrzeć mu w oczy.
- Nie chcesz się
dowiedzieć.
Ignorując ich nietęgie
miny, zrobił parę kroków i się zatrzymał.
- Idziesz, Granger?
Zawahałam się na moment,
rozważając możliwości. Co prawda planowałam iść do łazienki, ale nie uśmiechało
mi się ponowne przechodzenie obok moich napastników. Z Malfoy’em też nie
chciałam iść.
Westchnęłam i ruszyłam w
kierunku, w którym szedł mój domniemany wybawiciel. Postanowiłam, że skręcę w
najbliższy, możliwy korytarz.
*~*~*
Mój plan spełzł na
niczym. Jak tylko skręciliśmy za róg, a Malfoy upewnił się, że nikt za nami nie
idzie, złapał mnie za ramię i siłą zaciągnął do najbliższej wolnej klasy.
- Puszczaj - warknęłam,
gdy wepchnął mnie do środka. Miałam serdecznie dosyć tego szarpania i
wykręcania rąk. Nie jestem szmacianą lalką, do cholery!
- Siadaj, Granger, i nie
pyskuj - odpowiedział tym samym tonem. Był ewidentnie zły, zupełnie nie wiadomo
czemu. Sądziłam, że będzie napawał się sytuacją sprzed chwili. Tym jak bardzo
mnie poniżyli inni uczniowie. Zamiast tego, siedział naprzeciw mnie i kipiał z
wściekłości.
“Uratował cię, idiotko…”,
przemknęło mi przez myśl. Nie miałam możliwości, aby dłużej to analizować, bo
znów się odezwał, niemniej wściekłym głosem.
- Na Salazara, Granger,
co ci strzeliło do tego kudłatego łba, żeby łazić po szkole bez różdżki?!
Przymrużyłam powieki,
ale postanowiłam zignorować obelgę. Niech ma choć tyle.
- Odczep się, Malfoy. Ty
zawsze chodzisz z nią do łazienki? - zapytałam nieco zbyt arogancko.
Zacisnął dłonie w
pięści.
- Nie mówimy o mnie! -
żachnął się. - Ale mając świadomość, że połowa zamku mnie nienawidzi, a druga
boi i chciałaby się mnie pozbyć? Tak! Nie rostawałbym się z nią nawet idąc do
łazienki! - Krzyknął i zerwał się z miejsca. Nigdy wcześniej nie widziałam go w
takim stanie. Zawsze myślałam, że wszystko po nim spływa. Zrobił kółko,
przeczesał dłonią włosy i oparł się o zagłówek krzesła. - Mogłabyś trochę
bardziej uważać co robisz, Granger? Nie mam czasu bawić się w twoją niańkę…
O nie, tego już było dla
mnie za wiele. Zerwałam się z miejsca czując, jak wściekłość rozsadza mi głowę.
Emocje skumulowały się w sobie i wreszcie potrzebowały ujścia. Nawet nie
wiedziałam kiedy zaczęłam krzyczeć.
- A myślisz, że mi to
jest na rękę? Myślisz, że prosiłam o to, chciałam, żeby się wydarzyło?! -
odrzuciłam krzesło, na którym jeszcze przed chwilą siedziałam i zacisnęłam
dłonie w pięści. - Nienawidzę tego, kim okazało się, że jestem. Nie cierpię
ciebie i nie chcę, żebyś mnie pilnował. Nie jestem dzieckiem! - Mimo swoich
słów, tupnęłam nogą niczym mała dziewczynka. Na szczęście nie zwrócił na to
uwagi. - W tyłek sobie wsadź tę swoją ochronę. Poradzę sobie bez niej…
Wzdrygnęłam się, gdy
usłyszałam trzask odrzucanego krzesła. Miał o wiele więcej siły niż ja, więc
jedna z belek oderwała się od niego, z hukiem spadając na podłogę. Doskoczył do
mnie w dwóch susach, przyciskając moje plecy do ławki, która jeszcze przed
chwilą stała parę metrów za mną. Pochylił się, sprawiając, że prawie się
położyłam. Nasze twarze dzieliło zaledwie parę centymetrów. Ogarnęło mnie silne
uczucie deja vu.
- Ty głupia, uparta
gryfonko - wysyczał, omiatając moją twarz oddechem. - Myślisz, że ja tego
chciałem? Nie obchodzi mnie co się z tobą dzieje. W dupie mam, czy ktoś zrobi
ci krzywdę czy nie. Dostałem zadanie, z którego muszę się wywiązać mimo, że nie
chcę. Z łaski swojej nie utrudniaj mi tego, co już i tak jest nie do
zniesienia.
Patrzył mi w oczy z taką
mocą, że na moment zapomniałam o czym w ogóle rozmawiamy. Miałam wrażenie, że
szarobłękitne tęczówki jego oczu lekko pulsują pod wpływem ledwo tłumionej
złości. Zmiękły mi nogi, serce zaczęło wybijać nieregularny rytm i poczułam, że
nie było to już spowodowane złością.
Po dłuższej chwili
przygniótł mnie bardziej sprawiając, że krawędź wbiła się w moje plecy jeszcze
mocniej, po czym odbił się i wstał.
- Uwierz mi, że mam
ważniejsze rzeczy do roboty niż pilnowanie bezmyślnych kujonic - powiedział, na
pozór spokojnie strzepując nieistniejący pyłek z ramienia. - Zwłaszcza tak
niewdzięcznych i nieznośnych jak ty.
Otworzyłam usta, żeby
odpyskować, ale coś mnie powstrzymało. Gdy tak stał odwrócony do mnie plecami,
zaciskając dłonie w pięści, zdałam sobie sprawę, że ma rację.
Byłam niewdzięczna.
Uratował mnie przed
napastnikami i nie miało znaczenia, że zrobił to na rozkaz Voldemorta.
Domyślałam się, co by go czekało, gdyby go nie wykonał… jednak czysta
przyzwoitość wymagała, żeby wyrazić jakąkolwiek wdzięczność.
Przeanalizowałam całe
zajście jeszcze raz, jednak nieważne jakiego wariantu się czepiałam, każdy
kończył się moją porażką. Nie byłabym w stanie wybrnąć z tej sytuacji bez jego
pomocy.
- Dziękuję -
powiedziałam przytłumionym głosem. Na moment otoczyła nas całkowita cisza.i
Zaczęłam się zastanawiać czy na pewno dosłyszał, gdy ledwo dostrzegalnie skinął
głową.
Po paru sekundach ruszył
się z miejsca i zniknął za drzwiami prowadzącymi na korytarz.
*~*~*
Szczęśliwie, po wyjściu
z pustej klasy, dotarłam do dormitorium bez żadnych dodatkowych przygód.
Postanowiłam zrezygnować w ten dzień z łazienki prefektów i skorzystać z
prywatnej, którą dzieliłam z Parvati i Lavender.
Nie uśmiechało mi się
ten pomysł. Dziewczyny nadal były do mnie bardzo negatywnie nastawione, jednak
szczęśliwie, przejawiało się to po prostu ignorowaniem mojej osoby.
Niemniej, chyba żaden
człowiek nie czuje się dobrze w miejscu emanującym tak wielką niechęcią.
Dziękowałam w duchu
Merlinowi, że po moim powrocie, dziewczyn jeszcze nie było. Miałam nadzieję na
spokojną kąpiel. Rozebrałam się, weszłam pod prysznic i zaczęłam myć. Dopiero
po chwili uświadomiłam sobie, że mój żel pod prysznic został transmutowany w
silnie farbującą substancję. Jak najszybciej próbowałam ją spłukać, jednak nie
przyniosło to zbyt dobrego efektu. Moja noga wyglądała, jakbym nie myła jej co
najmniej przez miesiąc. Dobrze, że nie namydliłam reszty ciała…
Przezornie sprawdziłam
butelkę szamponu i skrzywiłam się, gdy wyleciała z niej grudkowata, ciemna maź.
Miałam ochotę krzyczeć z frustracji, a w oczach jak zwykle pojawiły się łzy.
Rozejrzałam się za innymi kosmetykami, ale oczywiście wszystko zabrały.
Nie pozostawało mi nic
innego jak wyjść spod prysznica, wysuszyć się i pójść spać. Miałam ochotę
nawrzeszczeć na swoje współlokatorki, ale wciąż ich nie było. Postanowiłam więc
ukarać je w inny sposób.
Rano wstałam trochę
wcześniej niż zwykle, transmutowałam wnętrze ich poduszek w rój nieszkodliwych
pająków i wybiegłam do Ginny z prośbą, o możliwość kąpieli.
*
Dwie godziny później,
siedziałyśmy przy stole Gryfonów w Wielkiej Sali, chichocząc pod nosem na widok
wciąż roztrzęsionych dziewczyn. Ich głośny krzyk słyszałam nawet pod prysznicem,
a więc kara się udała.
Uśmiechnęłam się do nich
wrednie i pomachałam z drugiego końca stołu. Skrzywiły się, ostentacyjnie
odwracając głowy.
Mina mi zrzedła,
westchnęłam. Tak naprawdę nie miałam ochoty się z nimi kłócić. Zawsze je
lubiłam… w pewien sposób. Na pewno nie chciałam, by nasze relacje tak
wyglądały, zwłaszcza, że do końca roku jeszcze trochę zostało.
- Nie przejmuj się, -
usłyszałam głos Ginny, jednocześnie czując jej dłoń na ramieniu.
Oczywiście
wtajemniczyłam ją we wszystkie wydarzenia, począwszy od dnia wczorajszego.
Sądziłam, że historie o
awanturze na zamkowym korytarzu, obiegną Hogwart lotem błyskawicy, więc
zdziwiłam się, gdy wciąż nikt o niczym nie słyszał.
Gdy opowiadałam jej o
napaści, ledwie potrafiła usiedzieć w miejscu.
- Co za kretyni! -
piekliła się. - Naprawdę myśleli, że to cokolwiek rozwiąże? Na twoim miejscu
poszłabym z tym do Dumbledore’a….
Zastanawiałam się nad
tym, nie powiem. Ostatecznie jednak stwierdziłam, że nie chcę dawać im więcej
powodów do nienawiści.
Podczas rozmowy z Ginny,
zastanowiła mnie tylko jedna rzecz…
- Dlaczego właściwie
zaatakował mnie ten cały Marcus? - wypowiedziałam pytanie w przestrzeń. -
Przecież jest Krukonem, a Cedrik był z Hufflepuffu.
Ku mojemu zdziwieniu,
Ginevra znała odpowiedź na to pytanie:
- Jeśli mnie pamięć nie
myli, Marcus Belby był dalekim kuzynem Cedrika - powiedziała. - Znali się i
przyjaźnili od dziecka. Podobno traktowali się jak bracia…
Cóż, to wiele
tłumaczyło. Z pewnością jego nienawiść i chęć zemsty. Nie zmieniało to jednak
faktu, że takie zachowanie było niepokojące, a nikt nie mógł mi zagwarantować,
że więcej się nie powtórzy.
Uśmiechnęłam się do
Ginny pocieszająco i dolałam sobie kawy. Kątem oka zauważyłam sylwetki
Harry’ego i Rona, więc obróciłam się w ich stronę, obserwując jak biegną do
stołu, jak zwykle spóźnieni. Pomachałam im, a Ginny przesunęła się nieco, żeby
zrobić im miejsce.
Zanim jednak zdążyliśmy
rozpocząć rozmowę, poczułam lekkie klepnięcie w ramię.
Odwróciłam się i ze
zdumieniem ujrzałam Lunę Lovegood.
- Cześć, coś się stało?
- zapytałam niepewnie. Byłam przekonana, że będzie mnie unikać, dlatego
zdziwiłam się, że podeszła.
Skinęła głową w ramach
przywitania i przeszła do rzeczy:
- Profesor Dumbledore
prosił, abyś przyszła do niego po lekcjach - powiedziała swoim
charakterystycznym, rozmarzonym tonem. - Powiedział, że hasło znasz.
Zdziwiłam się, ale
kiwnęłam głową.
- Dziękuję za
informację.
- Dlaczego poprosił
ciebie o jej przekazanie? - wtrącił się Harry, obserwując Lunę ze zdziwieniem.
- Zazwyczaj robią to dzieciaki z najmłodszych roczników.
Blondynka wzruszyła
ramionami i założyła długie włosy za ucho.
- Myślę, że wszyscy inni
bali się do ciebie podejść, Hermiono.
Po tych słowach skinęła
ponownie głową i odeszła.
Odwróciłam się do przyjaciół, zauważając na ich twarzach to samo pytanie, które zadałam sobie sama: czego tym razem chciał dyrektor?
Odwróciłam się do przyjaciół, zauważając na ich twarzach to samo pytanie, które zadałam sobie sama: czego tym razem chciał dyrektor?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz